"Glee" powraca – w starym dobrym stylu!
Marta Rosenblatt
22 września 2011, 10:17
Panie i panowie, w miniony wtorek wróciło stare, dobre "Glee". Nie czekałam na nowy sezon z taką niecierpliwością jak rok temu – więc zaskoczenie jest tym przyjemniejsze.
Panie i panowie, w miniony wtorek wróciło stare, dobre "Glee". Nie czekałam na nowy sezon z taką niecierpliwością jak rok temu – więc zaskoczenie jest tym przyjemniejsze.
Po 1. sezonie byłam totalnie zauroczona "Glee", więc odliczałam dni do kolejnej serii. Niestety tu mnie spotkał zawód na całej linii. "Dwójka" w porównaniu z poprzednikiem była po prostu słaba. Owszem, rozwinięto parę drugoplanowych wątków, pojawiły się gwiazdy, były odcinki specjalne jak ten z muzyką Lady Gagi. Mimo wszystko zaryzykuję stwierdzenie, że Santana była najjaśniejszym punktem drugiego sezonu. Cała reszta jakoś się nie kleiła. Owszem, Gwyneth Paltrow i John Stamos dawali radę, ale całemu widowisku brakowało świeżości.
Czy 3. sezon tę świeżość odzyskał? Po pierwszym odcinku mogę śmiało stwierdzić – tak! To było to. Było pozytywnie i optymistycznie. Sporo się działo. Przede wszystkim dobrą wiadomością jest fakt, że wróciła stara (nie)dobra Sue. W poprzednim sezonie było jest zdecydowanie za mało, a kiedy już się pojawiała, to jej riposty nie były tak ostre jak kiedyś. Sue's Corner to naprawdę jedna z fajniejszych rzeczy w "Glee" i dobrze, że scenarzyści w końcu to dostrzegli.
Drugą pozytywną rzeczą, która mnie zaskoczyła, jest przyjaźń Rachel i Kurta. Miło było widzieć ich razem, jeszcze milej słyszeć. Kolejnym plusem była przeprowadzka Blaine'a do liceum McKinleya. Uwielbiam Darrena Crissa, ale wątki Dalton Academy trochę mnie nudziły. No i Darren w swoich "hipsterskich" ciuchach wygląda o niebo lepiej niż w mundurku. Ma korzyść zaliczam także metamorfozę Quinn. Punkowy look i przemiana w buntowniczkę może trochę trąci banałem, ale zawsze wnosi coś nowego.
Dokładnie tak samo jak debiutanci. Sugar ze swoim "aspergerem" i postać kreowana przez znaną z "The Glee Project" Lindsay Pearce mają duży potencjał. Mam nadzieję, że zostaną na dłużej. Miło też, że Will i Emma są wreszcie razem, bo ich miłosne dramaty zaczynały przypominać telenowelę i zwyczajnie nużyły.
Ale największa zaleta odcinka "The Purple Piano Project" to ścieżka dźwiękowa. Muzycznie było wręcz rewelacyjnie. Stare hity i piosenki musicalowe w wykonaniu dzieciaków z McKinleya to jest to, za co pokochaliśmy "Glee". Liczę, że w następnych odcinkach producenci będą kierować się takim samym kluczem w doborze piosenek. Trzeba bowiem wspomnieć, że w poprzednim sezonie poziom muzyczny był, delikatnie mówiąc, średni. Dobrze, że chór wrócił do świetnej formy z 1. serii.
Łyżką dziegciu w tej beczce pełnej miodu na pewno będą dwa odejścia. Rozumiem, że czasem dzieje się tak, iż aktorzy rezygnują z serialu, ale czy, do licha, tak trudno jest to jakoś sensownie wpleść w scenariusz? Przy odejściu Lauren scenarzyści nie wysilili się, ale to, co zrobili w przypadku Sama przechodzi już ludzkie pojęcie. Przypomniała mi się sytuacja z 2. sezonu, kiedy to scenarzyści nagminnie ucinali pewne wątki.
Jeżeli w następnych odcinkach "Glee" nie będzie wyżej wymienionych niemiłych niespodzianek, a poziom muzyczny i scenariuszowy będzie tak dobry jak w pierwszym odcinku, serial ma szansę odzyskać nasze serca. I dużą oglądalność.