"Glee" (5×12): Jak wzrusza, kiedy nie wzrusza?
Marta Rosenblatt
23 marca 2014, 18:18
Setny odcinek "Glee" miał przywołać falę wspomnień. Miał. Niestety, coś poszło nie tak.
Setny odcinek "Glee" miał przywołać falę wspomnień. Miał. Niestety, coś poszło nie tak.
Zaczęłam już nieśmiało przebąkiwać o powrocie do dawnej formy (kapitalne "Trio"!), jednak nudne jak flaki z olejem "City of Angels" sprowadziło mnie na ziemię. Czy setny odcinek "Glee" mnie zawiódł? Chyba nie, bo najpierw musiałabym mieć jakieś oczekiwania. A szczerze mówiąc nie spodziewałam się żadnej bomby, wyczuwałam instynktownie katastrofę. RIB nigdy nie radziło sobie jakoś wybitnie z odcinkami specjalnymi. Niestety, tradycji stało się zadość.
Główny grzech "100"? Nuda! Jestem bardzo sentymentalną istotą, ale widocznie nie na tyle, żeby łyknąć wszystko pod szyldem "stare Glee". Mam wrażenie, że wiele rzeczy było na siłę. A przede wszystkim atmosfera "starego Glee". Murphy usilnie chciał odtworzyć tamten magiczny czas, niestety, nie da się przywrócić tym samych uczuć i emocji, które kiedyś nam towarzyszyły. Można próbować je przywołać, ale nic na siłę. Tymczasem RM wsadził stare wyrośnięte dzieciaki w salę prób – bam! Niech się dzieje! Niestety, to tak nie działa. Przydałaby się jeszcze dobra fabuła (albo jakakolwiek fabuła), cięte dialogi i świetne piosenki. A tu zabrakło nawet tego ostatniego.
Zacznijmy od początku. Chór jest zagrożony (który to już raz?), starzy członkowie wracają do Ohio pożegnać się z miejscem, w którym wszystko się zaczęło. Całkiem przyzwoita baza. Ale zamiast historii o powrocie do korzeni, mieliśmy zlepek niepowiązanych ze sobą scen, z których większość nie miała najmniejszego sensu.
Rachel i Mercedes. Hell, no! Pojedynek diw był fajny, ale jakieś trzy sezony temu. Nie było większego sensu do tego powracać. O wiele bardziej wolałabym zobaczyć Kurta i Merc (przyjaźń, która naprawdę miała sens) oeaz Rachel i Quinn (a jakże, Faberry wiecznie żywe w moim chorym umyśle).
Powrót April i Holly! Uwielbiam April Rhodes, ona nigdy nie zawodzi. Tak było i tym razem. Tak bardzo brakuje mi takich przerysowanych postaci w 5. sezonie. Wydaje się, że April przyćmiła trochę Holly, a szkoda bo to materiał na fajny duet. Może w następnym odcinku?
Quinn i Puck. Nie i jeszcze raz nie. Moja piękna wspaniała Quinn powróciła. Trudno jednak powiedzieć, że był to powrót udany (bardziej na miejscu byłby jej powrót w odcinku poświęconym Cory'emu). Jej "związek" z Puckiem to kolejny dowód na to, że RIB wciąż nie mają pomysłu na tę postać. Chociaż ten laluś u jej boku był akurat zabawny. Jednak Quick to dla mnie odgrzewany kotlet, a ten nawrót uczucia kompletnie od czapy. Choć kto wie, może znajdą się jacyś niezmordowani shipperzy Quinn i Pucka, którzy właśnie przeżywają najpiękniejszy moment w swoim shipperowym życiu.
Birttana. Ryan, ty wstrętna łajzo! Nienawidzę cię! Myślałam, że mam to wszystko za sobą. Zaakceptowałam rozstanie Santany i Brittany. Mało tego, domagałam się nowej dziewczyny dla San! A potem przyjęłam z otwartymi ramionami Demi, tzn. Dani. Tymczasem wszystko powróciło. Te wszystkie brittanowe uczucia, które chowałam gdzieś na dnie serca, nagle wróciły niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jak już wspominałam, Ryan Murphy, jesteś popaprańcem, który uwielbia znęcać się nad fanami Brittany. Przecież ten związek nie ma najmniejszego sensu, a umieszczanie takich scen jak ta z hot dogami powinno być karalne!
"Raise Your Glass" – April Rhodes, Will Schuester i New Directions. Kristin Chenoweth dała po garach, ale chyba jednak wolę wersję The Warblers. Swoją drogą, trochę tęsknię za chłopaczkami w mundurkach.
"Toxic" – Quinn Fabray, Brittany Pierce i Santana Lopez. Unholy Trinity znowu razem! Chyba najbardziej seksowny występ tej trójki w historii "Glee". Szkoda, że wizualne doznania nie idą w parze z tymi wokalnymi. Refren to jakiś koszmar, ta tangopodobna aranżacja też. Już oryginalna wersja Britney ma w sobie coś irytującego. Wersji dziewczyn nie da się słuchać – to kocia muzyka. Gdyby zmontować obraz z wersji z setnego odcinka z dźwiękiem z 2. sezonu, to może coś by z tego było.
"Defying Gravity" – Mercedes Jones, Kurt Hummel I Rachel Berry. Klasyczne "Glee" – ale nie wzrusza jak kiedyś. Nie ten czas, nie to miejsce. Nie da się sztucznie wywołać emocji. Choć wykonanie samo w sobie nie było złe.
"Valerie" – Santana Lopez i Brittany Pierce. Urocze. Muzycznie bez zarzutu. Wizualnie też niby wszystko gra. Tylko waga Nayi nie dawała mi spokoju przez cały występ. Dajcie tej dziewczynie big maca! Albo lepiej dwa. I frytki do tego.
"Keep Holding On" – Noah Puckerman i New Directions. Zdążyłam już zapomnieć, jaki przyjemny głos ma Puck, tzn. Mark. Przyjemna wersja, ale czy tak emocjonalna jak ta w pierwszym sezonie? Chyba nie, to uczucie jest dla mnie kompletnie z kosmosu, dlatego przyjęłam ten występ bez emocji. Sorry, not sorry.
"Happy" – Holly Holliday, April Rhodes, Will Schuester, Blaine Anderson, Mercedes Jones i obecne New Directions. Blaine. Jak mogłam sądzić, że on nie zaśpiewa. No przecież Blaine Andreson nie może nie zaśpiewać. Nic to, że głos Gwyneth i Darrena pasują do siebie jak cymbałki do orkiestry dętej. Szkoda gadać, z tym nie wygram. Całkiem przyjemna wersja, gdyby nie ten Blaine.
Reasumując, setny odcinek był po prostu marny. Owszem, miał parę fajnych momentów, ale to zdecydowanie za mało. Niestety, to jeszcze bardziej uwidacznia fakt, że właśnie obserwujemy zgon tego serialu. Skoro nawet stare sprawdzone metody nie działają, to nic już nie uratuje "Glee".