"Banshee" (2×10): Ostatni pocisk
Nikodem Pankowiak
18 marca 2014, 18:03
Drugim sezonem "Banshee" zachwycaliśmy się na łamach Serialowej już kilka razy. Przyszedł czas na finał i okazało się, że mieliśmy rację. Jest on dokładnie taki, jak cały serial – brutalny, bezpruderyjny i seksowny. Uwaga na spoilery.
Drugim sezonem "Banshee" zachwycaliśmy się na łamach Serialowej już kilka razy. Przyszedł czas na finał i okazało się, że mieliśmy rację. Jest on dokładnie taki, jak cały serial – brutalny, bezpruderyjny i seksowny. Uwaga na spoilery.
Liczyliście, że wielkie bum towarzyszyć nam będzie już od pierwszej minuty finału? Że będzie jak u Hitchcocka, gdzie na początku ziemia się trzęsie, a później jest już tylko lepiej? Nic z tych rzeczy, twórcy zdecydowali się dawkować napięcie poprzez retrospekcje. Jakże potrzebne, dodajmy. Dzięki nim lepiej rozumiemy całą historię i dowiadujemy się, co tak naprawdę wydarzyło się 15 lat temu. No i wiemy, że kolor włosów Rabbita był kiedyś zgoła odmienny. Na chwilę pojawia się nawet nieodżałowany agent Racine. Szkoda, że to już ostatni występ Željko Ivanka w tym serialu.
Oczywiście retrospekcje są ważną częścią finału, ale nie mogło tu zabraknąć tego, na co wszyscy czekali od dawna. Historia z Rabbitem została zakończona, po drodze trup ściele się gęsto, a zużyte naboje można liczyć w dziesiątkach kilogramów. "On albo my" – mówią Carrie i Lucas. Innej drogi nie ma i na całe szczęście twórcy nawet nie próbowali jej szukać.
Scena w kościele to prawdziwy majstersztyk. Czy mogłoby być jakieś mniej odpowiednie miejsce na krwawą jatkę? Oczywiście że nie, ale to w końcu "Banshee" – serial, gdzie wszystkiego jest więcej i mocniej. Dodajmy do tego muzykę, zwolnione tempo i Joba, który pojawi się wraz ze wsparciem w najbardziej odpowiednim momencie, rozwali kilku gości i w pięknym sposób zacytuje "Casablancę" (czym już zachwycała się Marta). Zginął ksiądz, kilku bandziorów, tylko Rabbita jakoś nigdzie nie było widać.
Ten spokojnie siedział na ławce i czekał na śmierć. Pogodzony z własnym z losem, z butelką wódki u boku. Zaleciało Quentinem Tarantino, gdy Rabbit rozmawiał z Lucasem i Carrie – czyż nie podobnie wyglądała scena z Panną Młodą i Billem? "Go to hell" – mówi Lucas, Rabbit odpowiada krótkim "OK" i to tyle. Sam pociąga za spust broni i wykorzystuje ostatni pocisk, który zostawiła dla niego jego córka. Brawa dla twórców, że nie wpadli na pomysł przeciągania jego wątku w nieskończoność, bo dzięki temu dostaliśmy spójną i wciągającą historię.
Zmęczeni Lucas i Carrie wracają do Banshee – "miasteczka jak wszystkie inne". A tam także dzieje się sporo. Rebecca udowodniła, że zawsze będzie wierna swojemu wujowi. Czy to tylko moje zdanie, czy ta dziewczyna z każdym odcinkiem staje się coraz bardziej seksowna? Nawet wtedy, gdy zalana krwią mówi "I've got all the thunder I need", nie mogę oderwać od niej wzroku. A jej wspólna scena z Proctorem udowadnia, jak chora i fascynująca zarazem jest ich relacja.
Ale na Rabbicie i Alexie nie kończy się lista ofiar. Kule dosięgają również Emmeta i jego żonę, którzy od zabójczej atmosfery miasteczka nie zdołali się uwolnić nawet poza nim. Niektórzy mogą twierdzić, że cały odcinek powinien zakończyć się wraz ze śmiercią Rabbita, ale ja się z tym absolutnie nie zgadzam. Miałbym teraz czekać 10 miesięcy bez żadnej wskazówki, czego spodziewać się po kolejnym sezonie? Teraz przynajmniej wiem, co może się wydarzyć, kto powróci do Banshee, by narobić więcej zamieszania, a kto desperacko będzie próbował żyć normalnie.
Tyle że to miasteczko nikomu na to nie pozwoli. I za to je uwielbiam.