"The Playboy Club": Nie ma co gonić tego króliczka
Marta Wawrzyn
20 września 2011, 18:29
Bogate w wydarzenia lata 60., mafijne Chicago, a na dokładkę ciemny klub, po którym przechadzają się seksowne, skrywające mroczne tajemnice króliczki Playboya. Nie do wiary, że można o tym nakręcić kiepski serial. A jednak można.
Bogate w wydarzenia lata 60., mafijne Chicago, a na dokładkę ciemny klub, po którym przechadzają się seksowne, skrywające mroczne tajemnice króliczki Playboya. Nie do wiary, że można o tym nakręcić kiepski serial. A jednak można.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o "The Playboy Club", wydawało mi się, że to pewniak. Że jeśli nawet ten serial nie zdobędzie wielkiej publiki, na pewno będzie to coś dla mnie. I dokładnie tak jak w przypadku "Ringera" muszę tę opinię zrewidować.
"The Playboy Club" mnie zaskoczył już w pierwszych minutach, kiedy to bezwstydnie zostało mi oznajmione, że oto znalazłam się w miejscu pełnym magii. Brr. O magii się nie mówi, magia po prostu jest. Czasem. Rzadko. Na pewno nie tutaj. Szukałam tej magii przez cały odcinek – i nic. Nie ma jej ani w wystroju klubu, ani w śpiewie Carol-Lynne (Laura Benanti), ani w ciasnych a przaśnych strojach króliczków. Dziewczyny, których ogonki chciałby ponoć pogonić każdy, mają mniej niż zero uroku (Amber Heard jako Maureen niestety nie stanowi tu wyjątku), a w to, że wszystkie kobiety pragną Nicka Daltona (Eddie Cibrian) nie wierzy pewnie nawet jego mama.
Ach, zaraz! Przecież Nick nie ma mamy. Wychował go gangster (to jedno z kilku odniesień do "Ojca Chrzestnego" w tym serialu), który dał mu dach nad głową, wykształcił na prawnika i na zawsze ze sobą powiązał – mimo że Nick uważa, iż od trzech lat ma z nim spokój. Główny bohater "The Playboy Club" bardzo chyba chciałby być drugim Donem Draperem, ale na razie może być co najwyżej jego tanią podróbką. Może wydałby mi się choć trochę interesujący, gdyby z jego ust wypłynęło jakiekolwiek dobrze napisane zdanie, takie zdanie, które można by zapamiętać i potem cytować, tak jak czasem cytujemy "Mad Men".
Niestety, dobre dialogi to nie jest mocna strona tego serialu. Dopóki główni bohaterowie milczą, można to wszystko jakoś przełknąć. Kiedy tylko się odzywają, z ich ust padają banały, które mogłyby uchodzić za błyskotliwe co najwyżej w dobie kina niemego. Nie żebym nie ceniła kina niemego. Z błyskotliwością wiąże się też zwykle poczucie humoru i dystans do siebie – i jak łatwo się domyślić, tych właśnie rzeczy w nowym serialu NBC nie ma za grosz. Wszystko traktuje się śmiertelnie poważnie. Nawet kiedy Maureen mówi, ile ona musiała przejść, żeby tak wysoko w życiu zajść (sic!), to jest to na poważnie.
Porównywanie "The Playboy Club" do "Mad Men" nie ma sensu na żadnej płaszczyźnie. Serial jest jedną wielką kliszą. To nie musiałby być zarzut, w końcu wszystkie nowe produkcje stylizowane na którąś z pięknych epok opierają się na tym samym: ładnych ubraniach, czerwonych ustach kobiet, stylowej muzyce. I OK, tu niby to wszystko jest, ale jakieś oszczędne, pozbawione niezbędnego w takich produkcjach przepychu, wyblakłe. I dlaczego aż tak brakuje w tym życia? Jakby tego było mało, nie znajduję w "The Playboy Club" absolutnie żadnej wartości dodanej. To spory zawód, w końcu obiecywano nam pożądanie, obiecywano nam skandale, obiecywano nam mroczny klimat i niesamowite tajemnice.
Te obietnice okazały się mieć tyle wspólnego z rzeczywistością, co rzucone w jednej z końcowych scen stwierdzenie, że tylko w takim miejscu w latach 60. kobiety mogły być, kim tylko chciały. O, tak! Na przykład seksownymi lesbijkami, żyjącymi w małżeństwie-przykrywce i spotykającymi się po godzinach (przed godzinami?) z chicagowskim podziemiem gejowskim. Nie mogę się doczekać aż urzecze mnie historia małej Alice. Sarkazm.
NBC ewidentnie nie ma w tym sezonie szczęścia do pilotów. Dość słabo wyszła "Whitney", jeszcze gorzej "Up All Night" – i tylko "Free Agents" jako tako moim zdaniem się obroniło (choć wielu krytyków ma zupełnie inne zdanie w tej kwestii). W skali szkolnej bez żalu daję "The Playboy Club" dwóję. Taką prawdziwą dwóję z dawnych czasów – której nie można było poprawić.