"HIMYM" (9×16): Dzieci, wszystko o waszej matce
Nikodem Pankowiak
28 stycznia 2014, 17:31
200. odcinek "How I Met Your Mother" miał być wyjątkowy i na swój sposób właśnie taki był. Wreszcie można było oglądać ten serial z przyjemnością i bez bólu głowy. Uwaga na spoilery.
200. odcinek "How I Met Your Mother" miał być wyjątkowy i na swój sposób właśnie taki był. Wreszcie można było oglądać ten serial z przyjemnością i bez bólu głowy. Uwaga na spoilery.
A dlaczego? Bo wyeksploatowani do granic możliwości bohaterowie niemal kompletnie zniknęli z naszego pola widzenia, a na ich miejscu pojawiła się Matka. Twórcy produkcji do tej pory trzymali ją na uboczu, przez wiele odcinków była wręcz schowana w szafie, ale gdy wreszcie dano jej pole do popisu, otrzymaliśmy zdecydowanie najlepszy odcinek tego sezonu.
Nie był to może odcinek, podczas którego śmialibyśmy się na głos. Wręcz przeciwnie, więcej było tu okazji do wzruszeń, ale mimo to oglądało się go bardzo przyjemnie. Wreszcie dowiedzieliśmy się nieco więcej o Matce (choć wciąż nie znamy jej imienia!), wiemy już, jak znalazła się na tej samej imprezie czy w tej samej sali wykładowej co Ted. Okazuje się, że ta dwójka ma bardzo podobne poczucie humoru – bawią ich rzeczy, których nikt inny nie rozumie.
Wiemy już, że wielka miłość Matki zmarła (zginęła?) w niewyjaśnionych przez twórców okolicznościach. Zresztą, nie są one tutaj najważniejsze. Najważniejszy jest fakt, że z tego powodu Matka zamknęła się przed całym światem, malując roboty i właściwie nie wiedząc, co chce zrobić ze swoim życiem. Aż nagle, w Dniu św. Patryka, spotyka swojego (naszego przy okazji również) znajomego, dzięki któremu uświadamia sobie, co chce robić w życiu – zwalczać biedę. Cel tyleż ambitny, co zupełnie nierealny. Idealistka. Jak Ted.
To, co naprawdę może się w tym odcinku podobać, to spora ilość smaczków i nawiązań do wydarzeń, miejsc i osób, które kiedyś przewinęły się przez serial. Odwiedzamy pub McLaren's (a nawet dwa o tej nazwie), wybieramy się na imprezę z okazji Dnia św. Patryka, po której Ted "okradł" Matkę z jej ukochanej parasolki, ponownie widzimy nagiego gościa i słyszymy o dżinie, którego penis spełnia życzenia. Taka sentymentalna podróż do dawnych, lepszych czasów tego serialu była naprawdę miłą odskocznią od tego, co twórcy serwują nam obecnie.
Problem z tym odcinkiem mam tylko jeden. Dlaczego, do ciężkiej cholery, Matka nie poznała Teda? Przecież już sam tytuł odcinka – "How Your Mother Met Me", sugerował, że do tego upragnionego przez wszystkich spotkania wreszcie dojdzie. Nic z tego, Matka widzi tytułowego bohatera jedynie podczas prowadzonego przez niego wykładu. Poza tym te dwójka co chwilę mija się gdzieś nieświadomie, słyszy się, ale nie widzi.
Swoją drogą, czyż Cristin Milioti nie jest cudowna? Jej wykonanie "La Vie en Rose" było wspaniałe, trudno się dziwić, że słyszący ją Ted był pod takim wrażeniem. Tylko dlaczego się do niej nie odezwał?! Wystarczyło wychylić głowę!
Mimo tego "drobnego" zastrzeżenia jubileuszowy odcinek "How I Met Your Mother" zdecydowanie należy zaliczyć do udanych. Wreszcie dostaliśmy odcinek, który mógł momentami wzruszać, momentami sprawiać radość, ale z całą pewnością nie budził uczucia zażenowania. Byłoby pięknie, gdyby pozostało tak już do końca sezonu.