"The Following" (2×01): Odgrzewany kotlet
Andrzej Mandel
21 stycznia 2014, 17:32
Ryan Hardy wytrzeźwiał i próbuje sobie radzić z życiem. Psychopatyczni naśladowcy i fani jego przeciwnika krążą po świecie, a mój palec krąży po klawiszach pilota. Temu serialowi już podziękuję. Spoilery.
Ryan Hardy wytrzeźwiał i próbuje sobie radzić z życiem. Psychopatyczni naśladowcy i fani jego przeciwnika krążą po świecie, a mój palec krąży po klawiszach pilota. Temu serialowi już podziękuję. Spoilery.
Na "The Following" nie zostawiono po pierwszym sezonie suchej nitki. Serial raził prostacką interpretacją twórczości Poe, schematycznością postaci, spiętrzaniem nieprawdopodobnych sytuacji i miałkością głównego czarnego charakteru. Dawało się to nawet oglądać, nie ukrywam, ale wiązało się to z dużym bólem zębów.
Jeżeli ktoś miał nadzieję, że może lepiej będzie w 2. sezonie, to się pomylił. Jest tak samo źle, jak w poprzednim. To, co szczególnie mnie razi, to papierowe postacie psychopatów w tym serialu. Są oni przerysowani do tego stopnia, że trudno uwierzyć, by mogli przejść przez sito nawet amerykańskiego systemu edukacji – tego typu ludzi wychwytuje się teraz najpóźniej na początku szkoły średniej. Prawdziwi psychopaci maskują się znacznie lepiej.
W "The Following" nie porywa nic. Nawet "tajemnica" Hardy'ego niespecjalnie ciekawi czy dziwi. Trudno było się nie domyślać, że obsesję picia zastąpi obsesją ścigania członków ruchu stworzonego przez Carolla. Do tego cała tajemnica, jaką robi z tego przed FBI i to, jak korzysta z pomocy swojej krewnej Max… Nie, naprawdę nikt by się nie domyślił. Nie mówiąc już o tym, że szukanie danych zawsze zostawia ślady. Szczególnie w policyjnych bazach.
Ale już pierwszy sezon udowodnił, że zdaniem twórców "The Following" w FBI pracują sami nierozgarnięci ludzie. To jak widać się nie zmieniło.
Co gorsza, poszczególne wątki niespecjalnie się kleją. Domyślam się, że za każdą postacią stoi jakiś cel postawiony jej przez scenarzystów, ale jakoś nie chce się to razem związać. Trochę to wygląda tak, jak w liniowej grze RPG, że bohater dochodzi do punktu A, musi zrobić B i wtedy może przejść do punktu C. Owo B niekoniecznie musi się wiązać z A i C.
Jest jednak, przynajmniej na razie, zdecydowana poprawa – nikt nie wyciera już sobie twarzy twórczością Edgara Allana Poe. Zawsze to jakiś postęp, ale dla mnie zdecydowanie zbyt mały. A sam Kevin Bacon to zdecydowanie zbyt mało.