"Sherlock" (3×02): Długa mowa w oranżerii
Bartosz Wieremiej
8 stycznia 2014, 17:33
Kolejny odcinek "Sherlocka" za nami. John Watson dorobił się obrączki na palcu, oczy wpadały do bawarek, a określenie "zaciskanie pasa" w pewnym momencie nabrało nowego znaczenia. Finalnie jednak wszystko było całkiem w porządku, tak w porządku, jak być powinno. Spoilery.
Kolejny odcinek "Sherlocka" za nami. John Watson dorobił się obrączki na palcu, oczy wpadały do bawarek, a określenie "zaciskanie pasa" w pewnym momencie nabrało nowego znaczenia. Finalnie jednak wszystko było całkiem w porządku, tak w porządku, jak być powinno. Spoilery.
Dobrze było po blisko dwóch latach od końca poprzedniego sezonu wreszcie zobaczyć rozpoczynający 3. serię "The Empty Hearse". Było ciekawie i intrygująco w stopniu wręcz niepozwalającym się oderwać od ekranu od pierwszych minut aż po sam wyłącznik bomby, którego obecność tak wszystkich zadziwiła.
A jednak zawsze jest jakiś element niepewności co do kolejnego odcinka, szczególnie jeśli tym "kolejnym" jest środkowy epizod serii. Przecież w poprzednich sezonach to właśnie "The Blind Banker" i "The Hounds of Baskerville" nieco zawodziły czy rozczarowywały. Oczywiście, wciąż mówimy o "Sherlocku", ale w sumie już na tym etapie dałoby się stworzyć przyzwoitą teorię dotyczącą klątwy odcinka nr 2, według której zawsze coś w samej połowie serii musi pójść nie tak. Ech, za daleko. Wracając…
Podobnie jak w premierowym odcinku, tak i w "The Sign of Three" od samego początku dobra scena następowała po dobrej scenie. Wizyta Lestrade'a (Rupert Graves) z niewielka asystą przy Baker Street 221b, makabryczny uśmiech Sherlocka (Benedict Cumberbatch) w trakcie rozmowy z Davidem czy moment, w którym John (Martin Freeman) obwieścił Holmesowi, kto będzie jego świadkiem – można wymieniać i wymieniać poszczególne sceny z pamięci i dziwnym trafem końca nie widać. Dobrze, że nie pokazano samego ślubu i że mogliśmy za to przyjrzeć się gościom oraz tym, którzy nie przybyli – choć może Mycroft (Mark Gatiss) sprawdzający wpływ ćwiczeń na własny brzuch, był trochę zbyt… no właśnie zbyt.
W końcu przyszedł czas na przemowę świadka i im dłużej trwała, tym bardziej wracały złe wspomnienia z lat poprzednich. Tempo akcji zaczęło opadać, pomimo ciekawych momentów całość poczęła się dłużyć, a gdzieś po głowie radośnie wędrowała myśl, że jak na razie nie tylko wszystko to do niczego nie prowadzi, ale i momentami wręcz od czegoś oddala. Jednocześnie wypada zaznaczyć, że wspomnienie o słoniach zasiedlających pokoje było całkiem miłe, sprawa zakrwawionego strażnika ciekawa, a dość krótki wieczór kawalerski i szukanie wskazówek po pijaku będzie wspominane przez bardzo długi czas.
Kiedy już przyszło powoli godzić z myślą, że klątwa znowu zadziałała, wreszcie wszystko zaczęło się składać w bardzo ciekawą mozaikę. Kolejne rzeczy powoli poczęły się rozjaśniać, a sama sprawa nabrała naprawdę ładnego kształtu. Dodatkowo Mary (Amanda Abbington) znowu okazała się wspaniała, dowiedzieliśmy się też, co było ów znakiem trzech, a w tym wypadku – trojga, a w odwiedziny do głowy Holmesa wpadła sama Irene Adler (Lara Pulver).
I finalnie był to po prostu dobry odcinek. Odcinek, który obronił się pomimo chwilowego zagubienia i który zrobiony był jak zwykle świetnie. Udało się w nim osiągnąć wszystko, do czego już mogliśmy się przyzwyczaić w "Sherlocku". Była garść fantastycznych scen, świetne występy Cumberbatcha i Freemana, nawiązania do literackiego pierwowzoru przebiegające na różnych poziomach oraz scenariusz, w którym nawet pani Hudson (Una Stubbs) potrafiła trafić z przepowiednią, a wszystkie pozornie niepowiązane elementy zgrabnie ze sobą połączono. Może poza słoniem – ten niestety, o ile wiadomo, pozostał w pokoju – oraz brzuchem Marka Gatissa… i całe szczęście.
Zresztą skoro już wspomniałem o nawiązaniach do "Znaku czterech", to dodać należy, że trochę ich było. Od takich postaci jak Mary Morstan, major Sholto czy Jonathan Small, przez narzędzie zbrodni (fakt, faktem w książkowym pierwowzorze niedoszłe), aż po sam akt zemsty, którego dokonać chciał ten ostatni. Od wspomnienia o zabawach z chemikaliami przez Holmesa, obecność niezbyt wysokiego miłośnika potencjalnie trujących strzałek, aż po swobodę w doborze środków odurzających, choć w tym momencie zaznaczyć należy, że poza alkoholem, ważnym dodatkiem w "Znaku czterech" była kokaina, szczególnie gdy okazało się, że John zamierza się żenić, ale to akurat również znak, tyle że czasów.
Cóż można jeszcze dodać? Spotkanie z "The Sign of Three" było całkiem udaną przygodą – nawet jeśli w pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że coś po drodze się zepsuło, a całość jest jedynie zbiorem niepowiązanych ze sobą scen. Ostatecznie przecież, wspomniane odczucie znika, wszystko ładnie układa się w całość, a ponad 80 minut telewizyjnej przygody zwyczajnie sprawia ogromną przyjemność, nawet jeśli rzeczywiście była to bardzo, ale to bardzo długa przemowa.