"Doktor Who": Jego ostatni ukłon*
Bartosz Wieremiej
27 grudnia 2013, 19:50
"The Time of the Doctor" już za nami. Jedenasty Doktor z wysiłkiem wszedł na scenę, po czym pożegnał się grzecznie, a na koniec z gracją ukłonił. Wszystko to z zegarkiem w ręku, tak jakby nawet Władcom Czasu nagle zabraknąć miało, no właśnie, czasu. Spoilery.
"The Time of the Doctor" już za nami. Jedenasty Doktor z wysiłkiem wszedł na scenę, po czym pożegnał się grzecznie, a na koniec z gracją ukłonił. Wszystko to z zegarkiem w ręku, tak jakby nawet Władcom Czasu nagle zabraknąć miało, no właśnie, czasu. Spoilery.
Marta wspominała wczoraj, że mam pożegnanie z Jedenastym Doktorem rozłożyć na czynniki pierwsze. Szczerze mówiąc, zupełnie nie wiem, jak powinno wyglądać lub nawet jak się zabrać za owo "rozkładanie". Na swoją obronę dodam tylko, że w 60 minutach "The Time of the Doctor" zmieszczono kilkaset doktorowych lat, choć to chyba marny argument.
W tej zegarowej godzinie znalazło się miejsce na radości oraz smutki; na śmiech i łzy; na liczne odniesienia do przeszłości i kilka nowości; wreszcie na regularne mruganie oczami w stronę widzów i ciągłe przypominanie o tym, jak niezwykłe przygody miewał Doktor grany przez Matta Smitha.
***
Całość zaczęła się jednak od pewnej planety i spędu dosłownie wszystkich istot umiejących swobodnie przemieszczać się po wszechświecie. Gdy przyszło co do czego, jako nazwy owego ciała niebieskiego użyto wpierw (błędnie) Gallifrey. Potem wreszcie wybrzmiało złowieszcze Trenzalore i widzom pozostało przygotowywać się na najgorsze.
W trakcie trwania odcinka odwiedziliśmy m. in. mieszkanko Clary (Jenna Coleman). Poznaliśmy także jej rodzinę, a i załapaliśmy się świąteczny obiad z bardzo długo piekącym się indykiem. Trochę czasu spędziliśmy również w wiosce zwanej Christmas oraz na statku pewnego kościoła, co to potem okazał się być innym kościołem, a następnie, jak to zwykle z kościołami bywa, zaliczył niewielki rozłamik. Tak, tak, to efektów tego właśnie rozłamu doświadczył na własnej skórze Doktor i Pondowie (biedny ten Rory) w 5. oraz w 6. serii.
Dopowiedziano też kilka innych ważnych rzeczy związanych z poprzednimi seriami, a wspomnianą Clarę spotkał zaszczyt poznania kilku bardzo cichych panów, którzy zresztą kiedyś szlajali się po Białym Domu. Były też wiersze zamiast żartów, dziecięce rysunki i zabawki, bardzo urocza Tasha Lem (Orla Brady) oraz, mający łeb bez karku, niejaki Handles. Były również paluszki rybne w znanym przez wszystkich wydaniu oraz drewniany Cyberman… Ach, gdyby tak dołożyć mu kilka igieł, gwiazdkę i jakieś światełka.
Były i inne cudowne drobnostki – a to Sontaranie zaliczyli ze dwa fajne zdania, a to jak bumerang powracały kłopoty z odzieniem stosownym do okazji. Z poważniejszych informacji, Doktor dwukrotnie postanowił odesłać Clarę do domu, choć z perspektywy widza jedyną konsekwencją powyższych decyzji było to, że ten wspaniały duet co kilkanaście minut po prostu się witał.
Pojawiła się również Amy (Karen Gillan) i był to bardzo miły prezent dla widzów. Co więcej, zanim to nastąpiło, Doktor zdołał się porządnie zestarzeć, po czym się zresetować. Ciesze się, że w tym wcieleniu żył tak długo – dzięki temu nie mam poczucia, że odszedł zbyt wcześnie. Z drugiej strony, teraz to dopiero będą kłopoty w wyliczaniu doktorowego wieku, choć dobrze, że doliczono się chociaż wszystkich regeneracji.
W "The Time of the Doctor" zmieścił się oczywiście i nowy, Dwunasty Doktor (Peter Capaldi) wraz ze swoimi nerkami. Przy okazji zaginęła instrukcja obsługi konsoli w pewnej telefonicznej budki albo to właściciel owej budki zgubił instrukcję obsługi własnej głowy. Na marginesie, nie wiem, w czym problem, przecież TARDIS zawsze wie, dokąd lecieć.
***
Po zobaczeniu tego wszystkiego, tak do końca nie jestem przekonany, czy aby na pewno nie pędziliśmy zbyt szybko. Czy przypadkiem się to wszystko nie rozpadło, czy niektórych rzeczy zwyczajnie nie zgubiono niejako po drodze i czy do pewnych elementów nie odniesiono się zbyt powierzchownie. Może udałoby się tego uniknąć, gdyby świąteczny odcinek trwał tyle, co "The Day of the Doctor"…
Z drugiej strony, może po prostu tak właśnie miało być. Nie da się ukryć, że pomimo natłoku elementów i zawrotnego tempa, było to bardzo porządne i przejmujące pożegnanie. Udało się raz jeszcze pokazać, jak dobrym Doktorem był Matt Smith, a on przy okazji ponownie zademonstrował, z jaką łatwością potrafi przeskakiwać do wygłupów i śmiechu do śmiertelnej, choć niepozbawionej uroku, powagi.
I cóż więcej dodać na koniec? Rok 2013 był rokiem Doktora. Dwunastoma miesiącami pełnymi intrygujących przygód, zaskakujących odkryć i wielkich jubileuszy. Niestety za chwilę minie dzień nr 365 i nic na to nie poradzimy. Pozostaje tylko pamiętać o Jedenastym Doktorem, tak jak i on obiecał, że nie zapomni o tej wersji siebie: "I will not forget one line of this, not one day, I swear. I will always remember when the Doctor was me".
*Tytuł oczywiście zaczerpnięty ze zbioru opowiadań Conan Doyle'a. No co, "Sherlock" wraca…