Słabo. Słabiej. "Glee"
Marta Rosenblatt
23 grudnia 2013, 21:27
Ho, ho, ho. Fanom "Glee" św. Mikołaj przyniósł długo wyczekiwane podsumowanie sezonu.
Ho, ho, ho. Fanom "Glee" św. Mikołaj przyniósł długo wyczekiwane podsumowanie sezonu.
Długo zabierałam się za ten tekst. Kiedyś po każdym odcinku targały mną emocje, które po prostu musiałam opisać. Dziś nawet jesienny finał nie zrobił na mnie wrażenia.
Z serialami jest trochę jak ze związkami, przynajmniej w przypadku "Glee". Pierwszy sezon – euforia i zakochanie. Drugi sezon – to nie to samo co w pierwszym roku, ale wciąż jest dobrze. Trzeci sezon – dużo dobrych momentów, ale niestety coraz więcej tych gorszych. Czwarty sezon – zdajesz sobie sprawę, że jesteś w toksycznym związku. Piąty sezon – wciąż jesteś w tym związku, jesteś masochistką
Zabójcza obojętność
Cofnijmy się do początku. Na pierwszy ogień "Love, Love, Love", czyli jak zawalić hitowy odcinek z piosenkami The Beatles. Piosenki Beatlesów to samograje – chwytliwe melodie, ponadczasowe proste teksty o miłości (pierwsze płyty czwórki z Liverpoolu). Czy to może się nie udać? Owszem, może. Żaden występ z "Love, Love, Love" nie przejdzie do historii "Glee". Mało tego, tylko "A Hard Day's Night", no i może emocjonalne "Yesterday" wyróżniały się na tle tych średniaków. Jednak to nie Beatlesi byli clue tego odcinka, a zaręczyny. Zaręczyny, ach, słodkie zaręczyny. Cała scena była oczywiście przeurocza, ale do tej pory nie wiem, po jaką cholerę Murphy wcisnął tyle w jeden odcinek? Przecież mógł to rozegrać spokojnie: najpierw Kurt wybacza Blaine'owi, a w następnym odcinku zaręczyny.
Wybaczcie, ale nie pamiętam co zdarzyło się w Limie. I chyba nie chcę pamiętać.
Identyczny zarzut (niesamowity pośpiech) można sformułować w przypadku spotkania Santany i Dani. Poznały się, zakochały i zostały parą. Wszystko w jednym odcinku. Brakowało tylko, żeby wzięły ślub i adoptowały sierotę z Afryki. W Limie znowu działo się coś, co nie bardzo pamiętam. Ach, bal maturalny i kolejny etap psucia postaci Tiny. Nuda.
Na szczęście muzycznie było odrobinę lepiej niż poprzednio. "Here Comes the Sun" było cudowne. Występ Hummelberry również dawał radę. No "Let It Be" byłoby idealne, gdyby nie nowe dzieciaki. Czy naprawdę nie można choć raz dać całej końcowej piosenki ekipie z Nowego Jorku?
Potem był "The Quarterback", który opisałam tutaj. Na tamtą chwilę był to dobry odcinek. Wciąż jest za wcześnie, ale z pewnością wrócę do niego i pewnie będę musiała zrewidować swoje poglądy. Wiem, że można to było zrobić lepiej.
Następnie było tylko gorzej. "A Katy or a Gaga", "The End of Twerk", "Movin' Out" i "Puppet Master". Nawet nie pamiętam, o czym były te odcinki. W pamięci majaczy mi się tylko twerking i jakaś absurdalna próba dorobienia do tego ideologii. Tu nawet nie chodzi o to, że to było bardzo złe. "Glee" nie wzbudza już u mnie żadnych uczuć, nawet tych negatywnych. Pamiętam, jak po fatalnym "The Spanish Teacher" aż kipiałam z emocji. Dziś ani mnie to ziębi ani grzeje.
Obojętność to chyba najgorsze uczucie w przypadku jakiegokolwiek tworu (wszystko jedno czy artystycznego, czy komercyjnego). Oczywiście wiedziałam, że ten dzień musi kiedyś nadejść. Jednak kiedy już nadszedł, mam wrażenie, że stało się trochę za szybko.
Zaginieni w akcji
Wróćmy jeszcze do gościnnych występów. Muszę przyznać, że byłam dosyć sceptycznie nastawiona, zwłaszcza do Lovato. Znam ją z X Factora, w którym delikatnie mówiąc nie skradła mojego serca. O dziwo, dziewczyna potrafi grać i nie jest irytująca, jak w talent show FOX-a. A co najważniejsze, ma fajną chemię z Nayą Riverą (ale, nie oszukujmy się, Naya miała chemię nawet z kukiełką w "Puppet Master").
Po sezonach udręki w końcu doczekaliśmy się prawdziwej dziewczyny dla Santany. Tylko dlaczego nie jestem zadowolona? Mam wrażenie, że Murphy postanowił odfajkować robotę w jednym odcinku. Macie swoją "100% Sapphic Goddess", a teraz się odczepcie. Demi podpisała kontrakt na sześć odcinków, w których (oprócz pierwszego) powiedziała może ze trzy zdania. Oczywiście wiem, że zostaje z nami na dłużej (i nigdy bym się nie spodziewałam, że będę się tego domagać), ale jeśli w dalszych występach znów będzie robiła za tło, to ja podziękuję.
Identycznie ma się sprawa z Lambertem. Nie byłam jego przeciwniczką, ale nie skakałam też z radości, kiedy dowiedziałam się, że ma wystąpić w "Glee". Zwłaszcza że jego serialowa postać miała się niewiele różnić się od tej scenicznej. Wyautowany gej, glamrockowy look etc. Granie samego siebie zawsze wydawało mi się niesamowicie nudne. Zmieniłam zdanie po pierwszym występie. W końcu Gaga stała się znośna. Wystarczyło parę minut i byłam jak najbardziej za jego stałym dołączeniem do obsady serialu.
Niestety Starchild, tak jak Demi, zaginął w akcji. Ciekawa jestem, jaki pomysł mają scenarzyści na tę postać. O ile Dani będzie po prostu dziewczyną Santany, to Elliotta z resztą ekipy łączy tylko zespół. Chyba że RIB zafundują nam jakiś miłosny wątek. Czego bym, prawdę mówiąc, chciała. Klaine jest nudne jak flaki z olejem, osobiście nie mogę patrzeć na tę parę od końcówki trzeciego sezonu. Przydałoby się trochę rozkręcić ten związek. Oczywiście nie mam na myśli zdrady, ale mały flirt – czemu nie? Czy tylko mnie spodobał się świąteczny/rozwiązły Kurt? Czy nie byłoby fajnie, gdyby Hummel przestał być taką cnotliwą pensjonarką? Rozumiem, że to romantyczny chłopak, ale trochę luzu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Świąteczna iskierka nadziei
Skoro już mowa o świętach… "Previously Unaired Christmas" był bez wątpienia najlepszym odcinkiem piątej serii. Zaryzykuję stwierdzenie, że ten odcinek spokojnie mógłby znaleźć się gdzieś pośród odcinków pierwszego sezonu. Znowu było kontrowersyjnie, dynamicznie i groteskowo, a co najważniejsze zabawnie. Przegięty do granic możliwości humor (scena "narodzin" czarnego Jezusa!) to przecież znak rozpoznawczy "Glee". Muzycznie również było na piątkę. Naprawdę trudno znaleźć jakiś słaby punkt tego odcinka.
Z rozbawieniem czytałam komentarze oburzonych widzów. Zarówno w polskim internecie, jak i tym anglojęzycznym, znaleźli się fani, którzy przespali pierwszy sezon. Bo jak inaczej to wytłumaczyć? Czytałam nawet o urażonych uczuciach religijnych. To tak jakby narzekać na goliznę w serialach HBO.
Powrócić jak za dawnych lat
Do niedawna sądziłam, że powrót "Glee" w starym stylu jest niemożliwy. Jednak świąteczny odcinek dowodzi, że RIB nie zapomnieli, jak robi się dobry komediowy serial. Jeszcze można reanimować "Glee", a potem po małej hospitalizacji powrócić z 6. sezonem i zakończyć serial z klasą.
Jak to zrobić? Po pierwsze, zrezygnować z Limy (najlepiej jak najszybciej). Rozdzielenie akcji na Ohio i Nowy Jork to kompletny niewypał. Zresztą fakt, że akcja "szóstki" będzie kręcić się wokół Rachel i spółki to de facto przyznanie się do błędu.
Mało kogo obchodzą wątki chóru z McKinley. Jedyne, co trzyma nas przy licealnym chórze, to stara ekipa – Artie, Tina, Sam i Blaine. Nowe dzieciaki są nijakie, bezbarwne i najczęściej źle zagrane. Nie mam pojęcia, dlaczego Murphy tworzy wciąż nowe postaci, zazwyczaj wtórne do bólu (kolejna cheerioska będąca mutacją Santany/Quinn), zamiast dać więcej miejsca Kurtowi, Rach i Santanie. Wyniki oglądalności mówią same za siebie – nie tego chcemy oglądać.
Czy skupienie się na starej ekipie i powrót do przerysowanej konwencji poprawi sytuację "Glee"? Trudno wyrokować. Na pewno dzień emisji (serial znowu będziemy mogli oglądać we wtorki) i jakaś sensowa produkcja przed powinna choć trochę pomóc. Zwłaszcza brak klapy, jaką był niewątpliwie ostatni sezon "X Factora", powinien poprawić oglądalność.
Niestety, istnieje też duże prawdopodobieństwo, że formuła serialu po prostu się wyczerpała. I nawet powrót do korzeni nic tu nie da. Tamten serial, z tamtą ekipą był jedyny i niepowtarzalny. Być może jakiekolwiek próby z góry są skazane na porażkę.
A może większe szanse na powodzenie miałby spin-off?