Hity tygodnia: "Doktor Who", "Person of Interest", "TBBT", "Castle", "Mentalista"
Redakcja
24 listopada 2013, 19:07
"Doctor Who": "The Day of the Doctor"
Bartosz Wieremiej: Szczerze mówiąc, nie wiem, czy użycie określenia: "wydarzenie telewizyjne", w jakikolwiek sposób oddaje, co właściwie się wczoraj zdarzyło.
Było to po prostu fascynujące 76 minut, w trakcie których zmieszano przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, zarysowano przygodę na kolejne lata, a nawet pokazano "zaległą" regenerację, której efektem był stosunkowo nietypowy i nieco zdziwiony własnym wyglądem Dziewiąty Doktor ("Rose" – 1×01).
Nawet nie spróbuję wymieniać wszystkich drobnostek, które wplecione zostały w "The Day of the Doctor" – z pewnością coś bym zgubił, coś pomieszał. Pomyślcie: niejako mimochodem wybrzmiało złowieszcze Trenzalore, Tom Baker zaliczył epizod raczej jako postać bliższa książce napisanej przez Amy ("Summer Falls") niż Czwarty Doktor, a ja naprawdę uwierzyłem, że to John Hurt był najmłodszym Doktorem z całej trójki dominującej na ekranie.
Stevenowi Moffatowi należą się wielkie brawa za dopracowany scenariusz, a na równie głośny aplauz zasłużyli Smith i Tennant. I naprawdę nie wiem, co jeszcze mogę napisać. Przychodzi mi do głowy tylko donośne: "Gallifrey falls no more", a po gdzieś po zakamarkach czai się myśl, że teraz pozostaje się tylko uśmiechnąć do siebie.
W końcu zobaczyłem coś naprawdę niezwykłego.
Marta Wawrzyn: Nie czuję się w żadnym razie kompetentna, by recenzować "Doktora Who", w zasadzie brak mi nawet kompetencji, by wybąkać coś poza "podobało mi się". Ale spróbujmy. Moffat zrobił coś szalonego, niesamowitego i bardzo, ale to bardzo kontrowersyjnego, przepisując na nowo historię – i ja mu za to biję brawo na stojąco. John Hurt, David Tennant i Matt Smith byli tak doskonali, jak tylko być mogli. Nie zabrakło cudownego humoru, pysznych dialogów, typowej dla "Doktora Who" lekkości ani – last but not least – wielkich emocji.
To był po prostu odcinek doskonały, i nawet jeśli uważam się za zbyt malutką i głupiutką, by go szczegółowo recenzować, nie mogę sobie odmówić powiedzenia na cały głos: WOW. Coś takiego zdarza się raz na 50 lat.
"The Big Bang Theory" (7×09 – "The Thanksgiving Decoupling")
Nikodem Pankowiak: Najlepszy odcinek tego sezonu! Od początku do końca pełen dobrych dialogów i zabawnych sytuacji. To, co zapamiętam z niego najlepiej, to uśmiech Amy, gdy Sheldon wysłał ją po piwo. Nawet Penny i Leonard wyglądali razem jakoś lepiej niż zwykle. Obecny sezon jest bardzo nierówny, ale w tym tygodniu zdecydowanie mogliśmy zobaczyć jego lepsze oblicze.
Marta Wawrzyn: Patent z upiciem Sheldona jest niby prosty i już trochę ograny, ale skoro wciąż tak fantastycznie działa, to nie będę narzekać. Jego rozmowa z tatą Bernadette była najzabawniejszą rzeczą, jaką zobaczyłam w tym tygodniu, a te nieszczęsne klauny, którym oberwało się na koniec, będę pamiętać jeszcze długo. Inni zresztą też dali radę: Raj w kuchni był przesłodki, Amy nie zawiodła w TEJ scenie, Bernadetka znów z wdziękiem rozstawiała wszystkich po kątach, a Penny, no cóż, okazała się nieświadomą niczego mężatką.
Czy to był najlepszy odcinek sezonu, nie wiem, ale zdecydowanie Święto Dziękczynienia u naszych ulubionych nerdów należało do udanych.
"Person of Interest" (3×09 – "The Crossing")
Bartosz Wieremiej: W "Person of Interest" scenarzyści ponownie udowodnili, jak wiele mają do zaoferowania widzom. W "The Crossing" działo się wiele i dość powiedzieć, że na pewną szklaną tablicę trafił Reese (Jim Caviezel), po HR praktycznie pozostały zgliszcza, a nam przyszło pożegnać Joss Carter (Taraji P. Henson)…
Pełno było w tym odcinku świetnych scen i uroczych drobnostek. Doskonały występ zaliczył, grający Fusco, Kevin Chapman, rozmowy Fincha (Michael Emerson) i Root (Amy Acker) powodowały, że człowiek bardzo uważnie zaczynał śledzić każde słowo, a TEN pocałunek w kostnicy, którego, jak się później okazało, "nie było" w scenariuszu, po prostu zaskoczył.
"Mentalista" (6×07 – "The Great Red Dragon")
Andrzej Mandel: "Mentalista" tym razem mnie zawstydził. Ewidentnie źle obstawiłem to, kim jest Red John. Przyznaję – pierwszy raz dałem się aż tak zwieść Patrickowi, który przecież zrobił ewidentną podpuchę z komunikatem dla mediów. W komentarzach pod moją recenzją mieliście rację – to nie może być Bertram. Tylko kto?
Odcinek oglądałem z więcej niż wypiekami na twarzy, bo mieliśmy tu wystarczająco dużo akcji, by obdzielić kilka filmów. Szczególnie dobrze był poprowadzony wątek Smitha, a hasło "Tiger, tiger" wciąż kołacze mi w głowie.
Więcej!
"Sons of Anarchy" (6×11 – "Aon Rud Persanta")
Nikodem Pankowiak: Właściwie ciężko jest mi powiedzieć cokolwiek o tym odcinku. Kurt Sutter kolejny raz zafundował nam prawdziwą huśtawkę emocji, zakończoną zbieraniem szczęk z podłogi. Wreszcie stało się coś, na co czekaliśmy od dawna, ale gdy już się stało, zrobiło się… Dziwnie? Zobaczymy, jak teraz będzie wyglądać "Sons of Anarchy". Tylko dlaczego na kolejny odcinek muszę czekać do 3 grudnia!?
"Castle" (6×09 – "Disciple")
Andrzej Mandel: Chyba po raz pierwszy "Castle" sprawił, że nie wiedziałem, co napisać. To był zdecydowanie najmroczniejszy odcinek serialu, a w dodatku jakby pochodzący z zupełnie innej serii. Prawie nie było miejsca na lekkie dowcipy, do których "Castle" nas przyzwyczaił, za to dużo było dusznej i gęstej atmosfery w akcji, wraz z rozwojem której szczęka opadała coraz niżej i niżej, aż do końcowej piosenki.
Niewątpliwie powrót (nawet z zaświatów, bo przecież nie wiadomo, czy żyje) 3XK był niesamowicie dobrym wejściem. Dał też jeden z najlepszych odcinków "Castle'a" w całej historii serialu. Dowiedziono nam przy okazji, że "Castle" może być przyzwoitym serialem dramatycznym.
"Parenthood" (5×09 – "Election Day")
Nikodem Pankowiak: Świetny odcinek, który zafundował zarówno momenty śmiechu, jak i wzruszenia, zwłaszcza podczas spotkania Kristiny z przyjaciółką. Nawet Sarah nie denerwowała mnie tak jak zwykle, jej wspólna scena z Hankiem pokazała, jak duża chemia jest cały czas między tą dwójką. Chyba wszyscy wiemy, dokąd to zmierza…
Gratulacje dla twórców, że nie zdecydowali się na najprostsze możliwe rozwiązanie i nie zrobili z Kristiny pani burmistrz. Nie obyło się też bez prawdziwych dramatów, Ryan powoli traci kontrolę nad swoim życiem, a w małżeństwie Julii i Joela dzieje się coraz gorzej. Póki co 5. sezon prezentuje się naprawdę dobrze, moje obawy spowodowane liczbą odcinków zostały póki co rozwiane. Szkoda tylko, że z takimi wynikami oglądalności jest to zapewne już sezon ostatni.
"Revolution" (2×09 – "Everyone Says I Love You")
Andrzej Mandel: Ostatni odcinek "Revolution" przed przerwą miał dużo zalet; przyzwoite cliffhangery to tylko jedna z nich. Najważniejsze jednak, że ten słaby niegdyś serial oglądało się kolejny raz niemalże z wypiekami na twarzy, a w dodatku bardzo dobrze pasowały czy to nawiązania, czy to żarty z popkultury. Świetne były też wszystkie wejścia Monroe (to jest dopiero badass!), w tym najlepsze, gdy rzucił lekko "I'm Batman". Zaczął też grać wątek Aarona, który był słabą stroną tego sezonu. Wreszcie jasne jest, czemu ożył oraz z czym to się wiąże. Zagadka nanorobotów zaczyna się robić nawet interesująca.
Ożywił się nawet najsłabszy w tym sezonie wątek Neville'a – odnalezienie żony jasno pokazało, kto rządzi w jego związku. Nie, żeby to nie było oczywiste, ale było to całkiem fajnie zagrane i pokazane.
"South Park" (17×08 – "A Song of Ass and Fire")
Andrzej Mandel: Eric Cartman i spółka wymiatają. Kolejny raz spędziłem dobre dwadzieścia minut niemal tarzając się ze śmiechu, a wszystko za sprawą świetnego żartu z "Gry o tron" oraz paru innych popkulturowych wzorców od kawaii poczynając na zombie kończąc.
Niesamowite były tu wejścia Billa Gatesa, monologi George'a Martina o parówkach czy scena, w której księżniczka Kenny dostała pierścień. Ale i tak nic nie przebije scen w ogrodzie, szczególnie ostatniej…
Plus tytuł, tak?