"Homeland": Pilot debiutuje w sieci. Czy warto oglądać?
Bartosz Wieremiej
13 września 2011, 22:18
Wiele rzeczy można spartaczyć, kiedy próbuje się z ogranych pomysłów zrobić coś, co nie będzie zwykłym, typowym proceduralem. Pilotowemu odcinkowi "Homeland" daleko jednak do porażki.
Wiele rzeczy można spartaczyć, kiedy próbuje się z ogranych pomysłów zrobić coś, co nie będzie zwykłym, typowym proceduralem. Pilotowemu odcinkowi "Homeland" daleko jednak do porażki.
Na trzy tygodnie przed oficjalnym debiutem na małym ekranie (2.10) telewizja Showtime udostępniła w sieci pilotowy odcinek swojej najnowszej produkcji – "Homeland". Swoisty pokaz przedpremierowy to stała praktyka amerykańskiej stacji. W ten sam sposób pokazywano chociażby pierwsze odcinki poszczególnych sezonów "Dextera", "Trawki" czy "Californication".
"Homeland" jest thrillerem psychologicznym zahaczającym o bardzo popularny w ostatnich latach pakiet postaci i wydarzeń. Jest więc weteran wojenny wracający do kraju po latach niewoli. Jest agentka CIA, Carrie Mathison (Claire Danes), mająca delikatny problem z przestrzeganiem zasad oraz z samą sobą. Oczywistym tłem stała się wojna w Iraku i standardowe zagrożenie atakiem terrorystycznym na terenie USA. Są pogłoski, niesprawdzone informacje, przeczucia. Znalazło się miejsce dla pakietu mentorów, polityków, pomocników i zwykłych tchórzy. Jest również wątek miłosno–rodzinny, nieszczęśliwie przypominający koszmarne "Pearl Harbor" Michaela Baya.
Do galerii rzeczy potencjalnie schematycznych i typowych można zaliczyć również główny wątek produkcji: pytanie o to, czy przypadkowo odnaleziony sierżant Nicolas Brody (Damian Lewis) jest niezłomnym bohaterem, czy potencjalnym terrorystą szykującym się do ataku?
I może zabrzmi to dziwnie, ale ten zestaw najbardziej ogranych motywów przypadł mi do gustu Nie dlatego, że kolejny raz twórcy zaserwowali coś, co znam, co widziałem zapewne kilkadziesiąt razy, ale ze względu na sposób, w jaki posklejano to wszystko. Pilot zaczyna się od nie do końca przekazanej informacji – komunikatu wypowiedzianego szeptem, niedostępnego dla widza, a znanego jedynie z późniejszego przytoczenia. Dalej wpadamy w pewien rytm: obserwujemy główną bohaterkę faszerującą się klozapiną i jej poranne spóźnienia do pracy; reminiscencje Brody'ego z czasu niewoli oraz lepszy lub gorszy seks.
Z czasem zaczyna się zwracać uwagę na grymasy twarzy, reakcje ciała, gesty, poszczególne ruchy. Okazuje się również, że kamera oszukuje, widzowie mogą być zwodzeni, a nadanie znaczenia danemu wydarzeniu zależy chociażby od kadru, czy od tego, kto patrzy. Przez to bardzo łatwo dać się zaczarować – zasiadać przed ekranem, by zastanawiać się, co jest prawdziwe, a co pokazano, by zwieść widza.
I martwi tylko dość przewidywalny zwrot akcji w ostatnich minutach – oby nie było ich zbyt wiele. A zresztą zobaczcie sami…