"Dracula" (1×01): Lepszy potwór niż mściciel
Agnieszka Jędrzejczyk
27 października 2013, 20:06
"Dracula" miał być serialem nasyconym erotyzmem, grozą i magnetyzującym klimatem wiktoriańskiego Londynu. Cóż, w pilocie pokazał się jak na razie magnetyzujący klimat wiktoriańskiego Londynu, ale produkcja NBC dopiero musi wyjść na ludzi. Pardon, wampiry. Spoilery.
"Dracula" miał być serialem nasyconym erotyzmem, grozą i magnetyzującym klimatem wiktoriańskiego Londynu. Cóż, w pilocie pokazał się jak na razie magnetyzujący klimat wiktoriańskiego Londynu, ale produkcja NBC dopiero musi wyjść na ludzi. Pardon, wampiry. Spoilery.
Obejrzenie tego pilota było trochę jak jazda karuzelą: w jednej chwili potrafiłam być pod całkiem sporym wrażeniem wprowadzonych innowacji, by w następnej niemal pacnąć się z zażenowania w czoło. Interesujący początek, w którym tajemniczy jegomość przywraca do życia zasuszone ciało bohatera, nie stronił od krwi i niezłych efektów wizualnych, sugerując dosyć soczystą otoczkę, w której miłośnicy tych prawdziwszych wampirów poczują się jak u siebie w domu. Gdy jednak odcinek przeniósł się na londyńskie salony – czyli dokładnie w następnej scenie – klimat grozy zmienił się w dość zwyczajną opowieść o człowieku (?) wypowiadającemu cichą wojnę bogaczom. Pomimo kilku prób ukazania odrażającej natury Drakuli, taki pozostał już niestety do końca, ostatecznie zostawiając mnie z próbą odpowiedzenia na pytanie, czy mi się to wszystko właściwie podobało. I tak, i nie, z dużą szansą na "może coś z tego będzie".
Fabuła pilotowego odcinka zasadniczo nie odbiega od pierwszych doniesień o tym serialu. Pozujący na amerykańskiego przedsiębiorcę, Alexandra Graysona, odrodzony Drakula (Jonathan Rhys Meyers) przybywa do Londynu z zamiarem zrealizowania zemsty na swoich przeszłych prześladowcach. Dowiadujemy się za to, że owymi prześladowcami są członkowie tajnego Zakonu Smoka, który od stuleci nie tylko tępi pokrewnych bohaterowi, ale i wzbogaca się na kontrolowaniu przemysłu rafineryjnego – a co za tym idzie, kontrolowaniu ludzkości. Właśnie tutaj zamierza uderzyć nasz wampir. Jego plan zakłada podarowanie ludzkości bezprzewodowej żarówki, by ta mogła wyplenić zapotrzebowanie na ropę naftową i w konsekwencji pozbawić członków zakonu środków do finansowania swoich procederów. Problem w tym, że to czyni z Drakuli niemalże męczennika o wolną nowoczesną przyszłość, a nie krwiożerczego potwora bezlitośnie rozprawiającego się ze swoimi wrogami. Dodać do tego postać Miny, która przywołuje bolesne wspomnienia utraty żony – i zamiast wampira z krwi i kości dostajemy pierwszego lepszego skrzywdzonego mściciela, jakich już w serialach pełno.
Ale to być może ja zbyt optymistycznie się nastawiłam. Niestety nie mogę ukrywać, że powieść Brama Stokera jest bardzo bliska memu sercu, a przedstawiony w niej wizerunek stworzenia ciemności to wzór grozy, jakiego współczesne wampiry nie umieją w moim odczuciu doścignąć. Właśnie z tego powodu nie jestem szczególną fanką najsłynniejszej ekranizacji "Draculi" – tej w reżyserii Francisa Forda Coppoli – bo ta zmienia wydźwięk oryginalnej historii, tworząc ze złego do szpiku kości potwora udręczonego, poszukującego miłości kochanka. I niestety, nowa produkcja NBC obiera podobną ścieżkę.
Serialowy Drakula jest tu z jednej strony stworzeniem mroku, które bez skrupułów zabija swoich wrogów, z drugiej cierpiącym mężczyzną, który po tragicznej stracie żony uległ urokowi młodziutkiej i niewinnej dziewczyny. W pilocie dosyć szybko pokazuje swoją bezwzględną naturę, zabijając człowieka, który śmiał obrazić go w twarz, ale nie widzimy już na przykład ciała prostytutki, z której posilał się pod osłoną nocy. Wampiryczna istota bohatera wydaje się więc celowo obdarta z niebezpiecznego, drapieżnego charakteru, byśmy nie musieli kibicować postaci po złej stronie mocy – o ile jednak jest to decyzja zrozumiała, ostatecznie wypluwa bohatera straszliwie nijakiego. Jako wampir Drakula nie jest tu więc straszny, jako zakochany mężczyzna nie wzbudza wcale należytej sympatii, a jako mścicielowi brakuje mu pazura. Pardon, kła. I nie jest to bynajmniej wina Jonathana Rhysa Meyersa, który autentycznie stara się jak może (i z wyjątkiem akcentu wychodzi mu to chwilami całkiem nieźle).
Tymczasem jeśli chodzi o pozostałych bohaterów, tutaj pilot postawił sprawę jasno. Kilka skrótowych scen już na samym początku dokładnie nam wyjaśnia, które postaci mamy lubić, a które nie, nie dając w zasadzie żadnego pola do interpretacji. Z jednej strony mamy więc ambitnego dziennikarza Jonathana Harkera (Oliver Jackson-Cohen), jego narzeczoną, młodą studentkę medycyny Minę Murray (Jessica De Gouw) oraz ich przyjaciółkę, energiczną i figlarną Lucy Westenrę (Katie McGrath). Z drugiej poznajemy przebrzydłych kapitalistów, którzy nie myślą o niczym innym niż o pieniądzach, jakie zarabiają, zasiadając w ważnych komitetach. Ci pierwsi są sympatyczni, ale z wyjątkiem postaci Katie McGrath, pozbawieni wyrazu, ci drudzy wredni i stereotypowi, wszystko standardowo podane czarno na białym.
Pośród nich znajduje się też pewna siebie Lady Jayne Wetherby (Victoria Smurfit), która szybko okazuje się członkinią Zakonu, a przy tym od razu znajduje się pod urokiem młodego Amerykanina. Jest jeszcze Renfield (Nonso Anozie), który zamiast pożerającym robactwo szaleńcem jest tu wiernym pomocnikiem Drakuli, a także postać, bez której żadna szanująca się ekranizacja powieści Stokera, jakkolwiek luźna, obejść się nie może – niejaki Abraham van Helsing (Thomas Kretschmann). I właśnie z tym ostatnim wiąże się wątek, który cały ten serial może obrócić w dość intrygujące ujęcie oryginału. Okazuje się bowiem, że to właśnie Van Helsing jest tajemniczym mężczyzną, który przywrócił Drakulę do życia i nakierował go na ścieżkę zemsty.
Wybaczcie spoiler, ale musiałam o tym napisać, bo w przeciwnym wypadku nie wiem, jak miałabym zachęcić Was do spróbowania tego pilota. Aż do końca odcinka nie byłam przekonana, co takiego może mnie w tym serialu zaciekawić – poza tym, że to adaptacja ukochanej powieści – ale ten końcowy zwrot akcji przechylił szalę. To właśnie dla niego postanowiłam przebrnąć przez absurdy typu Lady Jane obijającej worki treningowe, luźno odtwarzanych kostiumów i tego niby-erotyzmu w ujęciu dla nieletnich. Jeśli cokolwiek w tym pilocie udało się na pewno, to klimatyczny, mroczny Londyn i właśnie ta niespodzianka. Jestem zdecydowanie skłonna przymknąć oko na niedoróbki, byle tylko przekonać, co z niej wyniknie dalej.
Działać tu powinno jednak znacznie więcej rzeczy – spowolnione sceny akcji, sekretne stowarzyszenia, walka z istotami ciemności, poczucie tajemnicy; wszystko to przecież motywy idealne do stworzenia soczystej opowieści o zemście i miłości. Te elementy powinny uczynić z tego pilota rzecz przerysowaną, charyzmatyczną, nie traktującą siebie aż tak poważnie – tymczasem odcinek jest ciężki i zaledwie poprawny. Co gorsza, zapowiedź dalszych odcinków w sezonie przemyciła już ideę serum pozwalającego wampirom funkcjonować w świetle słońca, a to niestety pachnie mi tylko gorzej.
Koniec końców to nie jest ten Drakula, którego szukałam – mogę mieć tylko nadzieje, że na dłuższą metę może będzie coś wart.