15 najbardziej znienawidzonych serialowych facetów
Redakcja
25 października 2013, 19:02
Pete Campbell (Vincent Kartheiser) – "Mad Men"
Marta Rosenblatt: Za co najbardziej nienawidzę Pete'a? Za to, że taki palant jak on miał taką fajną żonę! Zresztą, nie wiem, jakim cudem jakakolwiek kobieta może spojrzeć na Campbella. Facet ma w sobie coś obślizgłego. To typowa biurowa szuja. Jeśli pracowaliście kiedyś w jakiś biurze albo co gorsza w agencji reklamowej, na pewno trafiliście na takiego Pete'a.
Marta Wawrzyn: Moja teoria jest taka, że Pete istnieje po to, byśmy nie znienawidzili Dona Drapera. Zawsze kiedy Don coś przeskrobie, jego młodszemu koledze w końcu i tak udaje się go przebić. Serio!
Był jednak taki moment, kiedy Pete'a nie tylko nie nienawidziłam, ale wręcz mu współczułam. Pamiętacie odcinek "Signal 30" z 5. sezonu i "The Man with the Miniature Orchestra" Kena Cosgrove'a? Jaki Pete mi się wtedy wydawał biedny i nieszczęśliwy! Wrzucony w ten głupi trybik – żona, dziecko, praca, dom na przedmieściach – który nijak do niego nie pasował. "Nie mam nic" – mówił wtedy Donowi i mnie naprawdę było strasznie przykro, że aż tak mu źle na tym świecie.
Gdzieś to się jednak rozmyło, w 6. sezonie Pete dokonał kilku wyborów, które nie najlepiej o nim świadczyły, i mogłam spokojnie wrócić do nienawidzenia go. Ja i cała reszta internetu.
Ted Mosby (Josh Radnor) – "How I Met Your Mother"
Marta Wawrzyn: Jak ja nie znoszę Teda! Od pierwszej chwili. Naprawdę. Już na początku straszny wydawał mi się pomysł, że oto istnieje dwudziestokilkuletni, mający karierę, fantastycznych przyjaciół i żyjący w najlepszym miejscu na świecie, facet, który koniecznie chce się ożenić i mieć dzieci. Bo inaczej będzie nieszczęśliwy. Serio, jaki facet może tak myśleć? Jaki!?
A kiedy w ciągu kolejnych sezonów na Teda spadały coraz to nowe gromy – wyjazd Victorii, rozstanie z Robin, ucieczka Stelli sprzed ołtarza – łapałam się tylko za głowę i dalej oglądałam serial… dla Barneya. A Ted jęczał i płakał, i zawodził, i dalej uparcie szukał miłości swojego życia. Aż w 8. sezonie całkiem oklapł. Już teraz szczerze współczuję Matce, że będzie musiała spędzić życie z takim facetem jak Ted. Nieważne, czy będzie do niego pasować, czy nie. Żadna kobieta nie powinna być skazana na Teda.
Ezra Fitz (Ian Harding) – "Pretty Little Liars"
Marta Rosenblatt: Mogłabym pisać książki o tym, jak beznadziejna jest ta postać. Praktycznie w każdej mojej recenzji "Pretty Little Liars" narzekam na Fitza. Nauczyciel, w którym zakochuje się uczennica, powinien być charyzmatyczny i interesujący. Tymczasem Ezra jest kluchowaty i bezbarwny. Przez wszystkie cztery sezony chodzi z jedną smętną miną zbitego psa. To już Emily ma większy repertuar mimiczny!
Najnudniejszym wątkiem w historii serialu było rzekome dziecko Ezry. Podczas oglądania jego rozterek – Aria czy syn – można było umrzeć na narkolepsję. Moment, w którym Fitz zdecydował się na rozstanie z Arią, był jednym z najszczęśliwszych w czasie całej mojej przygody z "PLL". Niestety nie pozbyliśmy się go na długo. Na całe szczęście, w czwartym sezonie Ezra przestał być już tak irytująco nijaki. Zamiast tego mamy złego Ezrę. Co prawdopodobnie okaże się dużo gorsze i jeszcze zapłaczę za bezjajęcznym Ezrą.
Alex Karev (Justin Chambers) – "Chirurdzy"
Marta Rosenblatt: Alex jest przede wszystkim niedojrzały i arogancki. Wiem, że znajdą się dziewczyny, które pomimo jego gruboskórności odnajdą w nim dobre cechy. Bo w głębi duszy to dobry chłopak, który przez taką, a nie inną sytuację rodziną stał się bardzo niemiłym gościem. Właściwie powinniśmy go podziwiać, że mimo przeciwności udało mu się zostać lekarzem. To jednak nie usprawiedliwia jego zachowania. Z każdym sezonem wydaje nam się, że Alex dojrzał, ale wciąż przekonujemy się, że jest tym samym nieznośnym dzieciakiem.
Joffrey Baratheon (Jack Gleeson) – "Gra o tron"
Agnieszka Jędrzejczyk: Pisanie o nienawiści do Joffreya wydaje się aż zbyt łatwe – co wcale nie oznacza, że nie sprawi mi to przyjemności. Joffrey to postać stworzona do nienawidzenia. Rozpieszczony, kapryśny, nieznoszący sprzeciwu bachor, niemający za grosz kultury, krztyny wyrachowania i na, szczęście dla nas, wielkiego móżdżku – dzięki któremu tak fantastycznie można się z niego śmiać. Tylko to ostatnie pozwala mi oglądać jego ekranowe postępowanie z zachowaniem zimnej krwi.
Przy czytaniu książkowych oryginałów parę razy zdarzyło mi się nawet wrzasnąć z frustracji, bo naprawdę, ale to naprawdę nie znoszę bohaterów, których jedyną funkcją jest bezkarne uprzykrzanie życia innym. Gdyby jeszcze Joffrey posiadał dla równowagi choć jedną pozytywną cechę… ale może to i lepiej? Joffreya nie znoszę tak bardzo, że absolutnie nie chciałabym go kiedykolwiek i za cokolwiek polubić.
Dan Humphrey (Penn Badgley) – "Gossip Girl"
Marta Wawrzyn: Pamiętam czasy, kiedy Dan wydawał mi się miłym chłopcem z Brooklynu, którego nawet lubiłam i któremu kibicowałam. Ale zmienił się, i to jak się zmienił! Z jednej strony bardzo chciał przynależeć do elity z Manhattanu, z drugiej nią pogardzał, dobrze się czuł w swojej roli outsidera i nie miał żadnych oporów przed zdradzaniem publicznie sekretów osób, które uważał za swoich przyjaciół.
Ta dwulicowość i kuriozalne uczucie do Blair – przecież od początku było wiadomo, jak to się skończy! – sprawiły, że w ostatnich sezonach nienawidzili go już chyba wszyscy. I nawet po finale, który trochę, ale jakby nie do końca, wyjaśnił jego motywacje, to się nie zmieniło. Dan za dużo sobie nagrabił po drodze, byśmy mogli tak po prostu zaakceptować jego happy end.
Paul Dierden (Dylan Bruce) – "Orphan Black"
Marta Rosenblatt: Paul cierpi na syndrom Jacka z "Lost". Przystojny, wysportowany i niemiłosiernie nijaki. Gdy tylko Paul postanowił pomoc głównej bohaterce, wiedziałam, co się święci. To typ irytującego "prawego i sprawiedliwego", któremu uchodzą różne grzeszki, bo jest tym dobrym. Na szczęście w ostatnich odcinkach ta postać został odsunięta w cień. Życzyłabym sobie, aby w drugiej serii było go jak najmniej.
Dodatkowym minusem jest gra aktorka. O ile w przypadku gry Matthew Foxa nie mieliśmy się za bardzo do czego przyczepić, to już w przypadku Dylana Bruce'a możemy mówić o grze rodem z opel mydlanych. Zwłaszcza na tle Tatiany Maslany Bruce wypada bladziutko. To zdecydowanie najsłabsze ogniwo "Orphan Black".
Ellis Boyd (Jaime Cepero) – "Smash"
Marta Wawrzyn: Są postacie zaprojektowane tak, byśmy kochali je nienawidzić, są też postacie po prostu złe od początku do końca. Fatalnie napisane, nie najlepiej zagrane, irytujące pod każdym względem. Ellis był właśnie taką postacią. Nienawidziliśmy go, bo ciągle mataczył i kombinował, a jego intrygi zawsze były grubymi nićmi szyte. Niezależnie od tego, co robił i komu próbował podłożyć świnię, zawsze był przy tym wkurzający.
Jego nieudolność przekłada się zresztą na nieudolność scenarzystów "Smash", którzy im bardziej się starali, tym gorzej im wychodziło.
Dean Forester (Jared Padalecki) – "Gilmore Girls"
Marta Wawrzyn: Kiedy Rory znalazła swojego Deana, byłam szczęśliwa razem z nią. Potem jednak pojawił się na horyzoncie chłopak tak zły, że aż wspaniały, i panna Gilmore zaczęła się odkochiwać, a przy tym wmawiać sobie, że wcale się nie odkochała. Och, jak ja strasznie chciałam, żeby Dean przestał czekać na nią jak piesek za każdym razem, kiedy go odtrąci, i żeby scenarzyści wreszcie zakończyli te męki!
Czułam się z tym równie źle co Rory – no bo jak to tak, nie lubić porządnego chłopca? A jednak nie mogłam go znieść i kiedy tylko pojawiał się na ekranie, wciąż tak samo wspaniały, kochający i lekko smętny, dostawałam białej gorączki.
Ross Geller (David Schwimmer) – "Przyjaciele"
Marta Wawrzyn: OK, to nie jest tak, że kiedykolwiek Rossa nienawidziłam. Ale przez całe 10 sezonów niezmiennie mnie irytował swoją ciamajdowatością oraz skłonnością do narzekania i dramatyzowania. To prawda, z kobietami mu różnie wychodziło, zwykle nie wychodziło wcale, ale niezależnie od tego, ile w tym było winy jego, a ile winy owych kobiet, jakoś nie potrafiłam mu współczuć. Denerwował mnie i tyle.
Jack Shephard (Matthew Fox) – "Lost"
Agnieszka Jędrzejczyk: Czasami naprawdę nie rozumiem, jak to jest, że centralna postać w serialu jest jednocześnie postacią najgorzej napisaną, najnudniejszą i najbardziej wkurzającą. Praktycznie każdy inny bohater w "Zagubionych" jest trzy razy bardziej interesujący i pięć razy bardziej rozbudowany niż ten wiecznie muszący mieć rację lekarz, który, jak nie wątpi we wszystko, co zobaczy, to nie może się zdecydować, czy kocha Kate, czy nie kocha – a przy tym cierpieć jeszcze niemiłosiernie, dźwigając niewidzialnie brzemię odpowiedzialności.
Ilekroć widziałam ten jego zrozpaczony wyraz twarzy miałam ochotę udusić go gołymi rękami. Instynktownie nie znoszę bohaterów, który z samego już założenia są bohaterami głównymi, bo zazwyczaj wychodzi właśnie taki nijaki, markotny, smęcący i świętoszkowaty Jack z "Zagubionych".
Bill Compton (Stephen Moyer) – "True Blood"
Nikodem Pankowiak: Bill jest dokładnie taki, jak nie powinien być wampir. Owszem, można go było lubić na początku serialu, z czasem jednak coraz większą rolę zaczął odgrywać Eric, przy którym wyglądał on jak marne popłuczyny po prawdziwym wampirze. Zbyt rozemocjonowany, na co największy wpływ ma pewnie jego niejasna sytuacja miłosna z Sookie. Charyzmy w nim tyle, co nic – w tej kwestii nie pomogło nawet zrobienie z niego wampirzego boga.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Bill to jeden z głównych bohaterów "True Blood" i od początku znajduje się w centrum serialowych wydarzeń, przez co musimy patrzeć na niego często. Zbyt często. Chyba nikt nie protestowałby szczególnie, gdyby ktoś znów postanowił przebić go kołkiem i tym razem zrobił to skutecznie.
Marta Wawrzyn: Ja zaczęłam Billa nienawidzić, kiedy okazało się, że nie jest tym, za kogo się podawał. Dżentelmen z Południa, w którym zakochała się panna Stackhouse, okazał się kiepskim politykiem, wysłanym do Bon Temps na przeszpiegi. Nieważne, jak skomplikowana była jego relacja z Sookie i jak popaprane było jego wampirze życie, trudno było patrzeć na niego tak jak kiedyś po tym, co jej zrobił.
A na dodatek z sezonu na sezon wyłaził z niego coraz większy egocentryk, który w końcu musiał skończyć jako bóg. Rzeczywiście bóg z niego okazał się niezbyt charyzmatyczny, podobnie jak wcześniej król. Nie wiem, czy to wina Stephena Moyera, czy tę postać zepsuli scenarzyści. Tak czy siak… kołek dla niego, zdecydowanie!
Clay Morrow (Ron Perlman) – "Sons of Anarchy"
Nikodem Pankowiak: Clay sympatię widzów mógł budzić tylko przez chwilę. Szybko dał się poznać jako człowiek bez kręgosłupa moralnego, robiący wszystko, żeby ochronić swój tyłek. Głuchy na wszelkie argumenty, bił, zlecał zabójstwa i zabijał nawet ludzi mu najbliższych. Na swoich rękach ma litry krwi, a do tej pory nie spotkała go jeszcze zasłużona kara. Bo chyba nikt nie myśli, że krótki pobyt w więzieniu, z którego zapewne wkrótce zostanie wyciągnięty, może być dla niego odpowiednią pokutą.
Choć w trwającym właśnie 6. sezonie Claya widzimy dużo rzadziej, jego duch wciąż unosi się nad serialem. Zapewne już niebawem powróci i będzie ważniejszy, groźniejszy i bardziej znienawidzony niż obecnie.
Dawson Leery (James Van Der Beek) – "Jezioro marzeń"
Marta Wawrzyn: "Jezioro marzeń" oglądałam dawno temu w telewizji, nie do końca uważnie, nie jestem więc pewna, kiedy ten przystojniak przestał mi się podobać, a zaczął zdrowo wkurzać. Ale kiedy już zaczął, to na maksa! Okropny, pełen młodzieńczej naiwności, a jednocześnie skupiony na sobie, nastolatek łamał serca wspaniałych dziewczyn, zapominał o urodzinach przyjaciół i generalnie z odcinka na odcinek coraz mniej dawał się lubić.
James Van Der Beek do dziś nie uwolnił się od Dawsona i naprawdę mi przykro z tego powodu. W końcu kto z nas chciałby być 10 lat po zakończeniu kariery w młodzieżowym serialu bohaterem takiego memu?
Riley Finn (Marc Blucas) – "Buffy: Postrach wampirów"
Agnieszka Jędrzejczyk: Należę chyba do niewielkiego grona osób, które Rileya początkowo lubiły. W 4. sezonie to miły, sympatyczny koleś, którego – pozorna – zwyczajność była dla Buffy idealną przeciwwagą dla skonfliktowanego Angela. Gdy jednak okazało się, że ta zwyczajność nie zdobyła Rileyowi fanów, w 5. sezonie scenarzyści postanowili zgłębić jego psychikę i ukazać go w bardziej skomplikowanym świetle. W efekcie tych eksperymentów wyszła postać, która z troskliwego, rozumiejącego i wspierającego chłopaka zmienia się w egoistycznego emocjonalnego wampira, który wysysał z Buffy energię, kiedy ta jej najbardziej potrzebowała, a z nas siły do wytrzymywania z nim na ekranie.
Ostatecznie więc zapamiętałam Rileya jako nieznośnego, wiecznie niezadowolonego malkontenta, uważającego, że jedynym sposobem na polepszenie sobie nastroju jest ciągłe kwestionowanie uczucia Buffy – która, dla przypomnienia, borykała się wówczas z chorobą matki – oraz narkotyczne upajanie się efektem, jakie daje wysysanie swojej krwi przez istoty mroku. Ciągły brak wiary w uczucie głównej bohaterki serialu, przemawiający przez niego egoizm, wstrętne postępowanie i niesprawiedliwe warunkowanie miłości doprowadziły do tego, że pomimo bólu, jaki odczuwała Buffy, z przyjemnością pożegnałam Rileya z serialu. Na szczęście później zobaczyłam go w nim tylko raz.