"Castle" (6×02-04): Coś się zacina
Andrzej Mandel
18 października 2013, 19:40
Już pierwszy odcinek 6. sezonu budził lekki niepokój. Kolejne potwierdzają słabszą formę serialu, ale dają też nadzieję na poprawę. Spoilery.
Już pierwszy odcinek 6. sezonu budził lekki niepokój. Kolejne potwierdzają słabszą formę serialu, ale dają też nadzieję na poprawę. Spoilery.
Początek 6. sezonu "Castle" wzbudza obawy co do tego, jak będzie dalej wyglądał serial. Po części to zasługa wysoko podniesionej w 4. i 5. sezonie poprzeczki, ale przede wszystkim jest to jednak spowodowane nieudanymi chwytami scenarzystów. W nowym "Castle" zbyt dużo jest bowiem tego, na co można było przymykać oko, gdy nie zdarzało się zbyt często.
Chodzi oczywiście o rozwiązania "deus ex machina", jakie zdarzały się w "Castle", ale rzadko w takim natężeniu. W kolejnych epizodach (zarówno drugiej części premiery sezonu, jak i następnych) występują one po prostu zbyt często. Dotyczy to zarówno tego, jak rozwiązała się sprawa z odcinka "Valkyrie", jak i tego, jak przebiegła kariera Beckett w FBI (oraz tego konsekwencje).
Rozumiem, że ciężko byłoby prowadzić serial w sytuacji, gdy Beckett pracuje w Waszyngtonie, a Castle nadal jest w Nowym Jorku albo krąży między tymi miastami. Zbyt rzadko pojawialiby się na ekranie Ryan i Esposito, wnoszący dużo humoru i dający odskocznię od relacji głównych bohaterów. To dzięki temu "Castle" wciąż nie popadł w telenowelową przesadę. Niemniej właśnie w 6. sezonie jest bliski tego, by w nią popaść.
Jednak rozwiązania przyjęte przez Marlowa i pozostałych scenarzystów nie są zadowalające. Trudno mi uwierzyć, że Beckett tak łatwo mogłaby stracić pracę w FBI, nawet przyjmując, że to rzeczywiście postać idealistyczna i wciąż niezepsuta nawet śladem cynizmu (co może dziwić, biorąc pod uwagę jej wiek, ale na podobną przypadłość cierpi Castle). Jeszcze trudniej uwierzyć w scenariuszowy chwyt, dzięki któremu wróciła na 12. posterunek. I tak, akceptuję konwencję "Castle", który jest od początku do końca serialem robionym z pewnym przymrużeniem oka, ale mimo wszystko bez przesady.
Bardzo źle, bo telenowelowo (choć z humorem, na szczęście), rozwija się sytuacja w domu Ricka – chłopak Alexis (wciąż śliczna Molly Quinn) miał chyba być elementem humorystycznym, a jest denerwującym. Nawet scena w sypialni Castle'a nie zmieniła tego stanu rzeczy. Po postaci granej przez Lisę Edelstein to kolejna zbędna postać w tym sezonie. Dotychczas, zauważcie, nie było w "Castle" takich postaci.
Oczywiście, jest szansa, że po powrocie Beckett na 12. posterunek wszystko wróci do normy i będziemy mieli sprawy tygodnia przetykane w zwyczajowo dowcipny sposób problemami narzeczonych oraz Ryana i Esposito. Sytuacja będzie rozwijała się powoli i mam cichą nadzieję, że twórcy oszczędzą nam szybkiego ślubu albo rozegrają to w sposób dowcipny i ironiczny.
Przyznam się, że po początkowych wątpliwościach, jednak spodobało mi się to, jak przedstawia się machinacje rządu w "Castle". Widać, że w USA znów jest moda na "zły rząd", ale "Castle" podpiął się po ową modę w sposób względnie bezbolesny.
Martwię się więc o poziom "Castle" i zaczynam liczyć na to, że Andrew W. Marlowe ma już plan na to, jak zakończyć serial, tak by zszedł on ze sceny niepokonany. Zachowując proporcje – lepiej, by "Castle" nie skończył jak "Dexter"…
O serialach możecie dyskutować ze mną także na Twitterze. Możecie obserwować mój profil albo też opatrywać swoje wpisy tagiem #serialowa. Zachęcam też do śledzenia Serialowej.