"Glee" (5×03): Żegnaj, Finn!
Marta Rosenblatt
12 października 2013, 12:14
To nie będzie zwykła recenzja, bo to nie był zwykły odcinek.
To nie będzie zwykła recenzja, bo to nie był zwykły odcinek.
Co tydzień rozkładam "Glee" na czynniki pierwsze (patrz: złośliwie odnotowuję każdą wpadkę Murphy'ego). Dziś tak nie będzie. Nie będzie ocen, bo nie o to chodzi. Prawdę mówiąc, na tę chwilę podchodzę do tego odcinka zbyt emocjonalnie (jak pewnie każdy z Was). Być może z perspektywy czasu będę w stanie ocenić, czy był on dobry czy nie.
Mogę tylko pochwalić RIB za to, że nie poszli na łatwiznę. Przecież mogli wmontować w odcinek mnóstwo starych scen. Tymczasem nie było żadnej retrospekcji z Finnem. Za to był odcinek w starym dobrym stylu. Wartkie tempo, sposób operowania kamerą, szybkie cięte dialogi – to wszystko zostało żywcem wzięte z pierwszego sezonu. Taki mały hołd dla starego "Glee" i oczywiście dla Finna, który był jego ważną częścią.
Muszę przyznać, iż twórcy dobrze uczynili, nie podając przyczyny śmierci Hudsona. Naturalnie zżera nas ciekawość i chcielibyśmy wiedzieć, jak i dlaczego. Tyle że cokolwiek nie zostałoby wymyślone, i tak nie usatysfakcjonowałoby widzów. Zawsze byłoby jakieś "ale". Śmierć w wojsku? Przypadkowa śmierć? Powtórzę za Kurtem, czy to ważne? Ważne jest, że Cory'ego nie ma wśród nas. I już nigdy nie zobaczymy go w roli Finna Hudsona.
"The Quarterback" paradoksalnie nie koncentrowało się na osobie najbliższej Finnowi/Cory'emu. Nic dziwnego, dla Lei nawet te dwie sceny musiały być ogromnym wyzwaniem. Chyba każdy widział, w jakim była stanie. Jestem pełna uznania dla wysiłku, jaki włożyła w ten odcinek.
Miejsce Rachel zajęli Santana i Puck. To wokół nich kręcił się scenariusz. Fajnie było znów widzieć Puckermana. Pojawienie się najlepszego przyjaciela to naprawdę dobry ruch ze strony scenarzystów. A zaciągnięcie się do armii to ładne zamknięcie jego historii.
Szkoda, że Murphy'emu zabrakło odrobiny przyzwoitości i nie uwzględnił w scenariuszu Quinn. Przypominam, że to była dziewczyna Finna, ba, nawet miał z nią założyć rodzinę. Dobrze, że chociaż Sue wspomniała jej imię.
O ile Puck nie był niespodzianką, to druga postać tego odcinka, czyli Santana, może trochę zaskakiwać. Ona i Finn żyli jak pies z kotem. Jednak każdy chyba wie, że San to dobra dziewczyna. Scenarzyści nie raz tłukli nam do głów: ta dwójka może walczyć między sobą na noże, ale w najcięższych chwilach będą trzymać się razem. Nie ma się więc co dziwić jej reakcji.
Oczywiście w jakiejś maleńkiej części była ona spowodowana wyrzutami sumienia. Na szczęście RIB nie przekroczyli granicy ckliwości. Wątek Sue również został bardzo zgrabnie ujęty. Jej smutek nie był przerysowany. Nie było wielkiej przemiany. Była "zła" Sue, która czasem pokazuje ludzkie oblicze.
Kolejnym wątkiem, z którym scenarzyści poradzili sobie całkiem nieźle, byli Hummelowie. Dobrze, że pojawiła się mama Finna. Patrząc na te trójkę, przypomniałam sobie pierwszy sezon. Czasy kiedy Kurt kochał się w Finnie, a Burt zaczynał spotykać się z Carol. Ach, te wspomnienia. Bardzo ładnie rozegrane, panie Murphy.
Od siebie mogę dodać, że postawa panny Lopez jest mi bardzo bliska, bo przez długi okres to właśnie ta postać wyrażała moje uczucia do Hudsona. To chyba żadna tajemnica. Każdy, kto czyta moje recenzje, wie, że nie cierpiałam tej postaci. Nienawidziłam wręcz, jak scenarzyści na siłę kreowali F. na bohatera. Nie mogłam patrzeć na te życiową ciamajdę spowalniającą Rachel. Mdliło mnie od scen Finchel i moim jedynym marzeniem było, aby ta para rozleciała się w cholerę. Nieraz krzyczałam do ekranu "och, Finn jak możesz być ta głupi!".
A teraz? Ileż bym dała, aby znów ponarzekać sobie na Finna? Cory, byłeś takim dobrym aktorem, tyle emocji u mnie wzbudziłeś. Będzie mi tego cholernie brakować.
Można dyskutować nad wyborem piosenek do tego odcinka, ale na pewno nie można nic zarzucić wykonaniom. Mnie najbardziej podobała mi się "If I Die Young", ale to chyba żadna niespodzianka, że jestem wielką fanką głosu Nayi. Prócz tego poruszyło mnie "No Surrender", a właściwie Puck patrzący na puste krzesło. Teraz wiem, jak bardzo brakowało mi głosu Marka Sallinga.
Poza dyskusją pozostaje "Make You Feel My Love". Najbardziej emocjonalny i zarazem najsmutniejszy występ w historii "Glee". Wiemy, że to były prawdziwe łzy (nie tylko Lei, ale i całej obsady) i prawdziwy smutek. Jeśli ktoś nie sięgnął po chusteczki, to prawdopodobnie ma serce z kamienia.
Jak powiedział Finn, show must go… all over the place… or something. Po przerwie znów zobaczymy kolejny odcinek. Serialowy świat będzie kręcił się nadal. Tylko, że ten świat w "Glee" będzie już zupełnie inny.