"The Tomorrow People" (1×01): Wstydu oszczędź
Agnieszka Jędrzejczyk
10 października 2013, 21:33
Seriali okołofantastycznych pojawia się ostatnio cały wysyp. Dla fanów takich jak ja powinna to być dobra wiadomość – można wtedy spokojnie darować sobie pozycje mierne, takie jak z bólem obejrzany właśnie pilot "The Tomorrow People".
Seriali okołofantastycznych pojawia się ostatnio cały wysyp. Dla fanów takich jak ja powinna to być dobra wiadomość – można wtedy spokojnie darować sobie pozycje mierne, takie jak z bólem obejrzany właśnie pilot "The Tomorrow People".
Oglądam całą masę seriali fantastycznych. W zasadzie mogłabym oglądać same seriale fantastyczne i wciąż mieć nie tylko pełny grafik na tydzień, ale i ciągle zwiększającą się ochotę na więcej. Potrafię wchłonąć przyjętą konwencję z wszystkimi jej wadami i zaletami, i dzięki temu z przyjemnością oglądać nawet "Revolution" czy "Arrow", a na dodatek zawzięcie bronić póki co niespełniającego wszystkich oczekiwań "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.". Jestem pod tym względem elastyczna, otwarta i zawsze starająca się dostrzegać pozytywy – bo po prostu kocham ten gatunek. Ale jeśli słyszę, że stacja The CW szykuje nowy serial fantastyczny dla młodzieży, od razu wchodzę w tryb defensywny. I nie chodzi wcale o "The CW" – to mnie akurat wcale nie odstrasza – ale o "dla młodzieży". Jeśli wiecie, o czy mówię, prawdopodobnie nie musicie nawet czytać tej recenzji do końca.
Powiem prosto: to było straszne. Nie minęły trzy minuty, a już modliłam się, żeby ten odcinek dobiegł końca. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, chcąc nie chcąc musiałam wysiedzieć przy nim do końca, bo skończyć się oczywiście nie chciał. Zaczęło się od tego, że grany przez Robbiego Amella Stephen opowiada, jakie to ma nieszczęśliwe życie, bo od miesiąca cierpi na niezidentyfikowaną chorobę psychiczną, jest na lekach, znajomi ze szkoły się od niego odwrócili, no i jest bezbronną ofiarą szkolnego typka, który go okrada.
W ciągu jakiś piętnastu minut dowiaduje się, że to nie choroba psychiczna, ale budzące się nim nadnaturalne zdolności, że jego ojciec, który opuścił rodzinę jest kluczem do pokonania złej organizacji Ultro, a od samego Stephena zależy przyszłość ściganych tzw. Ludzi Jutra, zwanych inaczej homo superior (brzmi strasznie znajomo). Obdarzeni zdolnościami teleportacji, telekinezy i telepatii, owi Ludzie Jutra ukrywają swe istnienie przed normalnym społeczeństwem i próbują zwalczyć złą organizację Ultro, która chce ich unicestwić. Szczerze mówiąc, słuchałam tego wszystkiego jednym uchem, bo prawie całą uwagę poświęciłam na dziwienie się, jak strasznie został ten pilot spartaczony.
Przede wszystkim ten odcinek każe nam wierzyć, że los biednego Stephena ma nam nie być obojętny. To jednak strasznie trudne zadanie – zmusić się do odnalezienia więzi z głównym bohaterem, kiedy ów główny bohater jest tak płytką kreacją scenariuszową, jak to tylko możliwe. Cała otoczka wokół jego życia to tylko papierowe makiety mające nakreślić jego sytuację, które nie niosą ze sobą żadnego ładunku emocji. Zapracowująca się matka tu, tam nieobecny ojciec, któremu ma za złe, pośrodku jedyna kumpelka, która się z nim trzyma, dalej jeszcze ci nowi nieznani ludzie, przy okazji jakiś antagonista, który chce bohaterowi zrobić krzywdę – dosłownie wszystko zostaje nam tu pokazane w tak ekspresowym tempie, jakby ten pilot chciał od razu załatwić sprawę, w ogóle nie przejmując się faktem, że powinien nas jeszcze przywiązać do historii. Postępujące po sobie kiepskie, pełne klisz dialogi i drewniani aktorzy owe dialogi wypowiadające to tylko wycinek poziomu, jaki ten pilot zaniżył.
Dochodzą oczywiście scenariuszowe buble i absurdy. Stephen praktyczne ze sceny na scenę zmienia zdanie, najpierw usilnie trzymając się wersji, że cierpi na chorobę, a potem usilnie próbując udowodnić swojej przyjaciółce, że nie, to wszystko są jednak nadnaturalne zdolności. Żołnierze złej organizacji Ultro, tak samo zresztą jak bohaterowie, dobrze wiedzą, że mają nie używać swoich zdolności przy ludziach, ale teleportują się dowolnie, gdzie chcą i kiedy chcą – bo cudownym zbiegiem okoliczności akurat miejsce ich teleportacji jest całkowicie puste od osób postronnych. Bohater cierpi przez miesiąc słysząc w głowie obcy głos, ale ów obcy głos czeka aż miesiąc, żeby udowodnić mu prawdę – co, biorąc pod uwagę, że nic z tego czekania nie wynikło, było absolutnie zbędne. Słowem, dziura na dziurze dziurą zapchana.
Ale najgorsze jest to, że ten pilot okazał się po prostu wyjątkowo nieciekawy. Tępy, wymuszony klimat – nawet humor leży tu i kwiczy – w swoim pozowaniu na skalę "X-Men" po prostu śmieszy. Nie ma tu ani postaci, ani koncepcji, która przyciągnęłaby moją uwagę; wszystko jest zrobione na "odwal się". Poza humorem leżą tu i kwiczą też sceny walk – co ani przez moment nie pozwala poczuć jakiejkolwiek atmosfery.
Jedyną, naprawdę jedyną dobrą rzeczą w tym pilocie jest osoba Marka Pellegrino, który gra być może najciekawszą postać w całym serialu. Ale co z tego, skoro przez 40 minut nic tylko ogromnie żałowałam, że marnuje się w takim tytule. Za bardzo lubię tego aktora, więc żywię nadzieję, że zostanie szybko zwolniony z obowiązku dalszego reklamowania swoją twarzą tego okropieństwa.
Nie pomaga też zaskakujący zwrot akcji na koniec, kiedy Stephen dokonuje niespodziewanego w tak mało oryginalnej pozycji wyboru. Szkoda, że zupełnie nie mam ochoty przekonywać się, co z niego wyniknie, bo dalsze obcowanie z "The Tomorrow People" popsuje mi zęby.
Nie polecam, nie polecam, po trzykroć nie polecam. Uciekam od tego serialu najdalej, jak się da, i radzę Wam to samo. Dla własnego zdrowia.