"Hart of Dixie" (3×01): Słoneczny początek końca
Bartosz Wieremiej
10 października 2013, 19:31
Po kilku miesiącach w Nowym Jorku Zoe Hart powróciła do Bluebell. Był to całkiem przyjemny powrót i początek 3. sezonu, choć kompletnie nic z niego nie wynika. Spoilery.
Po kilku miesiącach w Nowym Jorku Zoe Hart powróciła do Bluebell. Był to całkiem przyjemny powrót i początek 3. sezonu, choć kompletnie nic z niego nie wynika. Spoilery.
Kto by pomyślał, że Bluebell nie jest w stanie istnieć bez doktor Hart (Rachel Bilson)? Na pewno nie ja, bo szczerze mówiąc, o ile mnie pamięć nie myli, po finale poprzedniego sezonu marzyłem, aby ową Zoe wyekspediować jak najdalej i to nie do jednego z czystych nowojorskich szpitali, a w rejony bliższe Lekarzom bez Granic.
Jednak nie o majowych narzekaniach miało być dzisiaj, a o premierze 3. serii produkcji emitowanej na antenie stacji The CW. W "Who Says You Can't Go Home" ostatnio męcząca pani doktor powróciła z nowojorskich wojaży w nieco mniej irytującej wersji siebie, scenarzyści postanowili przypomnieć o jednym z ulubionych świąt bluebellian, czyli parady z okazji dnia założyciela – Cyrusa Laviniusa Jeremiaha Jonesa, a praktycznie wszyscy musieli przyznać, że gdyby nie Zoe, Bluebell już nigdy nie byłoby takie samo.
O ile zawsze miałem słabość do wszelkich parad i jarmarków w niewielkich mieścinach, to i kilka innych rzeczy się udało twórcom serialu. Sposób odnalezienia George'a (Scott Porter) czy sceny poświęcone przywitaniu pani doktor przez poszczególnych mieszkańców należały do najciekawszych i najśmieszniejszych. Dobrym wyborem był także nieco bardziej poddenerwowany i samotny Brick Breeland (Tim Matheson), choć ta zmiana wynikała raczej z zawirowań związanych z nowymi, stałymi rolami w innych produkcjach aktorek grających odpowiednio Shelby (Laura Bell Bundy) i Magnolię (Claudia Lee), niż nagłego przebłysku niczym nieskrępowanej kreatywności. Nic jednak nie przebiło Lemon (Jaime King), bo wszystko co najlepsze tych 40 minutach zdarzyło się właśnie za sprawą lub w związku ze starszą z panien Breeland.
Od dziwnych przygód z gościem o przydomku wziętym od nazwy pewnej potrawy, przez cudowną ocenę jej zachowania autorstwa Crickett (Brandi Burkhardt): «I am positive our little Lemon is getting her some squeeze», po fantastyczne interakcje praktycznie z każdym, kto tylko się nawinął… – bez Lemon po prostu nie byłoby tego odcinka. Szczególnie dobre wrażenie zrobiły jej rozmowy i obecny stan relacji z Wade'em (Wilson Bethel) i urocza scena w motelu z George'em. Tak, tak, bardzo, ale to bardzo staram się zbyt wiele nie zdradzić…
Zawiódł za to duet nowych bohaterów: Lynly (Antoinette Robertson) i Joel (Josh Cooke), czyli odpowiednio kuzynka burmistrza Lavona Hayesa (Cress Williams) i facet panny Hart. Obie postacie bardziej irytują, niż bawią, choć warto zaznaczyć, że ów nowojorski pisarzyna łamane przez boyfriend Zoe może być jeszcze całkiem znośny… o ile w następnych tygodniach dorobi się jeszcze kilku natręctw, solidnego poroża, a na dodatek zaprzyjaźni z okolicznymi aligatorami. Jakiś wypadek w trakcie polowanka również byłby mile widziany…
Podsumowując, cieszę się, że "Hart of Dixie" wróciło na mój ekran, choć nie mam złudzeń. Wiem, że będzie jak zwykle: dialogi czasem dadzą w kość, scenarzyści zaliczą kilka(set) wpadek, a i całkiem szybko rozpocznie się intensywny flirt z magicznym słówkiem "kasacja". Niemniej, póki będę mieć taką możliwość, to wciąż zamierzam udawać się na cotygodniową wycieczkę do Alabamy.
Może to kwestia słońca, ale zwyczajnie służą mi te regularne wizyty w słonecznym Bluebell.