Dlaczego "The Voice" jest aż takim sukcesem?
Marta Rosenblatt
2 października 2013, 14:23
Tydzień temu miał premierę 5. sezon amerykańskiego "The Voice". Wyniki oglądalności mówią jedno: NBC stworzyło hit. Co stoi za ogromnym sukcesem programu?
Tydzień temu miał premierę 5. sezon amerykańskiego "The Voice". Wyniki oglądalności mówią jedno: NBC stworzyło hit. Co stoi za ogromnym sukcesem programu?
Zanim przejdę do analizy fenomenu "The Voice", muszę coś wyznać. Otóż uwielbiam programy typu talent show i nic na to nie poradzę. Zwłaszcza te, w których śledzimy zmagania śpiewających uczestników. To moje słodkie guilty pleasure. Tyle że dobrych programów tego typu w polskiej telewizji jest jak na lekarstwo. Brzmi znajomo? Dokładnie z taką samą sytuacją mamy do czynienia w przypadku seriali. Jednak Czytelnikom Serialowej chyba nie muszę tego wyjaśniać.
Co więc mogę zrobić? Ano, to samo co w przypadku seriali – sięgnąć po to, co proponują nam zagraniczne stacje. A gdzie lepiej znają się na rozrywce niż zza oceanem? Choć dla ścisłości dodam, że format "The Voice" pochodzi akurat z Holandii.
Pamiętam dobrze rok 2011. To był czas FOX-a i jego "X Factora". Nikt nie wróżył jakiegoś spektakularnego sukcesu stacji NBC, kiedy wystartowała z konkurencyjnym "The Voice". Dziś mamy rok 2013 i piątą edycję "The Voice". Edycję, która pod względem oglądalności miażdży "X Factora". Premierowy odcinek XF obejrzało 6,45 mln Amerykanów, premierowy odcinek TV 14,98 mln.
Za co widzowie (w tym oczywiście ja) pokochali "The Voice"? Jakkolwiek naiwnie by to nie zabrzmiało – za to, że jest inny. A przynajmniej taki wizerunek spece od PR potrafili w widzach utrwalić. "The Voice" z założenia nie koncentruje się na wyglądzie i całej pozawokalnej otoczce uczestników. Tu liczy się tytułowy głos. I można powiedzieć, że tak naprawdę jest. W przeciwieństwie do innych programów (patrz: "American Idol") przynależność do grupy etnicznej czy preferencje seksualne nie stanowią problemu. Tu różnorodność jest wręcz promowana.
Czym jeszcze wyróżnia się "The Voice" na tle konkurencji? Uprzejmością. Nie ma tu miejsca na chamskie uwagi jurorów. Do każdego podchodzi się z szacunkiem. Jeśli ktoś nie był wystarczająco dobry, najzwyczajniej w świecie zostaje o tym poinformowany. Żadnego znęcania się nad uczestnikami i pompowania ego jurorów. Zresztą jurorzy i tak nie miałoby z kogo robić pośmiewiska, gdyż do przesłuchań w ciemno (blind auditions) trafiają ludzie po precastingach. Takich, które mają na celu wyłowić talenty, a nie osoby najbardziej telewizyjne.
Nie ma więc mowy o tym, żeby do programu trafił ktoś zupełnie nie potrafiący śpiewać. Nie zobaczymy, więc fałszujących nieudaczników, jak często bywało to w "Idolu" i jak wciąż bywa w "X Factorze".
Nie zobaczymy też śpiewających dzieciaków, które swym słodkim śpiewem wycisną z nas ostatnie łzy. I to mi przypomina jeszcze jedną zaletę "The Voice" – brak tanich emocji. Naturalnie to amerykańska telewizja – dramat i emocje muszą być (oczywiście staranie wyreżyserowane). Zdarzają się smutne historie w tle, ale są one serwowane w dosyć rozsądnej dawce. W porównaniu z takim "Mam talent" to prawdziwa ulga. Brak chwytających za serce przedszkolaków i płaczącej publiki naprawdę robi różnicę. Gdybym chciała łzawych historii, to oglądałabym "Dom nie do poznania".
Na koniec ostatnia i najważniejsza zaleta – trenerzy. Jury jest jedyne w swoim rodzaju i to właśnie ono stanowi magnes na widzów. Dowodem niech będzie kampania reklamowa nowego sezonu, która opiera się na powrocie do oryginalnego składu (sezon temu Aguilerę i Greena zastąpili Shakira i Usher).
Gwiazda country Blake Shelton, zawadiacki Adam Levine z Maroon 5, zakręcony Cee Lo Green i w końcu królowa pszczół Christina Aguilera. O dziwo, ta szalona mieszanka działa. Widać, że doskonale się rozumieją, a chemią mogliby obdarować cztery takie programy. Właściwie ich przepychanki słowne i walka o uczestników to najfajniejsza część show. Kryśka świetnie radzi sobie w męskim towarzystwie. Cokolwiek feministki nie mówiłyby na temat parytetów, nikt nie przekona mnie, że układ 3:1 nie jest najlepszy.
Ale najważniejsze jest to, że oni mają kompetencje. Ci ludzie naprawdę mają papiery na śpiewanie. Mają prawo oceniać, a potem uczyć innych. Można powiedzieć o Aguilerze wszystko, ale nie to, ze nie ma wspaniałego głosu. Można zarzucać Sheltonowi i Levine'owi zuchwałość, ale oni wiedz,ą jak osiągnąć sukces w branży muzycznej. A Cee Lo? Pamiętacie Gnarls Barkley? To jego dzieło.
Na tym tle "mentorzy" z "X Factora" wypadają bladziutko. Demi Lovato, naprawdę? Gwiazdka Disneya po detoksie pouczająca kogokolwiek? Proszę Was. Paulina Rubio najpewniej ma za zadanie przyciągnąć Latynosów. Znam ją, oczywiście, ale głównie ze świecenia gołym tyłkiem. Poprzednia gwiazda show – Britney? Mogłaby dawać rady i owszem, ale tylko typu: jak skutecznie zdzielić paparazzo parasolką. Zresztą Księżniczka Popu w "X Factorze" to największy niewypał w amerykańskiej telewizji od czasu wznowienia "Dynastii". Autentycznie szkoda mi tej dziewczyny, bo widać, że ma poważne problemy emocjonalne.
Wydaje mi się, że powyższe czynniki składają się na ogromny sukces "The Voice". Paradoksalnie uczestnicy są najmniej ważnym elementem. Nie oszukujmy się, w każdym tego typu programie znajdziemy mnóstwo utalentowanych osób. Osobną kwestią pozostaje, w jaki sposób podadzą nam to producenci. To, co serwują nam twórcy amerykańskiego "The Voice", ogląda się znakomicie. I o to tak naprawdę w tej zabawie zwanej telewizją chodzi.