"Glee" (5×01): Otwarcie bez szału
Marta Rosenblatt
28 września 2013, 16:27
Odcinek "Love, Love, Love" równie dobrze mógł nazywać się "Blaine, Blaine, Blaine". Tak, to był kolejny Blaine Anderson Show. Spoilery.
Odcinek "Love, Love, Love" równie dobrze mógł nazywać się "Blaine, Blaine, Blaine". Tak, to był kolejny Blaine Anderson Show. Spoilery.
Trudno nie zauważyć wysiłku scenarzystów – naprawdę się starali. Pytanie, czy cały ten trud się opłacił. Rozumiem, że RIB musieli pisać odcinek od nowa, ale to, że został pisany naprędce, było widoczne aż nadto. Dlaczego? Przede wszystkim z powodu bałaganu, który panował przez cały "Love, Love, Love".
Zacznijmy od najważniejszego, czyli zaręczyn. To był prawdopodobnie najpiękniejszy dzień w życiu klainersów. Jednak patrząc obiektywnie – czy to wszystko nie stało się zbyt prędko? Czy oświadczyny nie powinny być w następnym odcinku? Szybkie wybaczenie – piosenka, piosenka – zaręczyny. I żyli długo i szczęśliwe. Zdecydowanie zbyt szybko i zbyt wiele jak na jeden odcinek.
Poza tym same zaręczyny są dla mnie pomyłką. Wiem, że all you need is love, ale, na Boga, to cholerne dzieciaki. W przypadku Rach i Finna było wielkie larum, w przypadku Kurta i Blaine'a mamy jedną wielką aprobatę. Wiem, że zaręczyny nie są tożsame z natychmiastowym ślubem, ale tak, uważam to za średnio rozsądny pomysł.
Przyznaję jednak, że sama scena zaręczyn była naprawdę urocza i romantyczna. Dalton Academy, konkurencyjne chóry i wszyscy członkowie glee clubu. Chwila, powiedziałam wszyscy? Gdzie, u licha, podziała się Quinn Fabrey? Rozumiem, że gniew na Diannę był na tyle duży, by wyciąć ją ze wspólnego zdjęcia, które miała w telefonie Berry? Bardzo miło z pana strony, panie Murphy.
I jeszcze jedno: od sceny zaręczyn lepsza była tylko scena rozmowy Burta z synem. Kolejny raz przekonaliśmy się jak świetnym ojcem jest pan Hummel. Tak na marginesie, czy tylko ja myślałam, o tym, co wtedy musiała czuć Lea, stojąc tam za Kurtem?
Zostańmy jeszcze w Ohio. To bardzo wspaniałomyślne ze strony scenarzystów, że nie zamęczyli nas scenami Marley i jej nudnego chłopaka, którego imienia sobie nie przypomnę. Fajnie, że w Artie ma coś z życia, zasłużył na związek z prawdziwego zdarzenia. Równie miłym gestem było zauważenie Tiny. Kolejnym – powrót Sue. Złej Sue. Czyżby Murphy czytał Serialową? Właśnie takiej Sylvester oczekiwałam w 5. sezonie. "Mein Kampf" z autografem autora w szufladzie Figginsa? Mistrzostwo świata. Wprost nie mogę się doczekać powrotu Becky.
Jednak dużo więcej emocji wywołał u mnie Nowy Jork (co za niespodzianka). Przesłuchanie Rachel nie mogło pójść idealnie, bo o czym traktowałaby wtedy reszta 5. sezonu? No i nie byłoby Berry pracującej razem z Santaną. Jeden z lepszych scenariuszowych zabiegów w tym nieszczęsnym "policealnym Glee". Tylko szkoda, że stroje kelnerek są tak nietwarzowe. Czy San nigdy nie uwolni się od nieatrakcyjnych mundurków? Najpierw stroje cheerosek, teraz to. A te lakierowane buciory Murphy chyba zapożyczył z garderoby Maryli Rodowicz. Tak czy inaczej wątek knajpiany na plus. Szkoda, że nie są to Ugly Coyote, ale nie można mieć wszystkiego.
Z powyższego opisu wydawać by się mogło, że był to udany powrót. Tak jednak nie było. Było dużo glee w "Glee" – jakkolwiek to nie zabrzmi, tego "glee" było po prostu za dużo. Śpiew, taniec, Blaine, dużo tańca, znowu Blaine no i chaos. Czasem mniej znaczy więcej. Poza tym narracja była poszatkowana niczym kapusta w sałatce. Tak, wiem, że taka jest konwencja serialu, ale niezbyt dobrze się to oglądało. Zabrakło kleju, który zespoliłby ten zbiór scen w jeden odcinek.
Poziom muzyczny też pozostawia wiele do życzenia. Brakło czegoś świeżego. Jakiejś nowoczesnej aranżacji, odkurzenia starych dobrych Beatlesów. Być może producenci bali się zaryzykować. Jednak kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Ten soundtrack nie przejdzie do historii "Glee", a tym bardziej do historii popkultury, jak było w przypadku coverów grupy Journey. Chyba wolę The Beatles w interpretacji z filmu musicalowego "Across the Universe".
"Yesterday" – nie wiem jak dla Was, ale moim zdaniem Lea śpiewała o Corym. Wielka szkoda, że utwór pojawił się w tym odcinku. Kompletnie nie pasował do sytuacji. Samo wykonanie naprawdę znakomite.
"Drive My Car" – przyjemny, nic nie wnoszący cover. Cóż mogę więcej dodać. Przypuszczalnie wpadnie w otchłań zapomnienia. Jeśli już nie wpadł.
"Got to Get You into My Life" – pisałam nieraz, że Chris i Darren nie brzmią ze sobą za dobrze. Może gdyby utwór miał nową odważniejszą aranżację, byłoby inaczej? Może coś w stylu bardziej musicalowym? Śpiewanie tego jeden do jednego skazuje ten cover na porażkę. Wiadomo, Beatlesi zawsze wygrają. Niemniej jednak występ uroczy. Tylko te spodnie Kurta…
"You've Got to Hide Your Love Away" – cover przyjemny i dużo bardziej delikatny niż oryginał. Kevin i Becca razem brzmią naprawdę fajnie. Czekam na więcej piosenek w wykonaniu tej pary.
"Help!" – prawdopodobnie najlepszy występ odcinka. Brzmieniowo nie powala, bo aranżacja jest bardzo ortodoksyjna, ale za to wizualnie naprawdę daje radę. W tym występie było chyba wszystko. Brakowało tylko Lorda Tubbingtona.
"A Hard Day's Night" – jedna z moich ulubionych piosenek The Beatles, dlatego bardzo krytycznie podchodziłam do tego wykonania. Do tego utworu potrzeba rockowego pazura, którego brakuje w musicalowym wokalu Lei Michele. Przyznaję jednak, że po jakimś dwudziestym odsłuchaniu zaczęło mi się nawet podobać. Wpływ na moją ocenę mógł mieć występ Pezberry i czerwone majtki Rachel. Sama nie wiem.
"I Saw Her Standing There" – rozumiem, że to miała być parodia Beatlesów. Blaine jako Paul był naprawdę pocieszny, ale najbardziej urzekła mnie Marley jako szalona groupie. Występ na plus. Muzycznie nie ma się do czego przyczepić.
"All You Need Is Love" – piękna scena, ale fajniej się na to patrzy, niż się tego słucha. Wszystkie wokalne grzeszki Darrena wyszły w tej bezpretensjonalnej beatlesowskiej piosence. On wprost wyjęczał tekst. Moje uszy śpiewają "Help!".