"Revolution" (2×01): Wszyscy bardzo cierpią
Andrzej Mandel
26 września 2013, 19:03
Szczególnie widzowie tacy jak ja. W dodatku martwi ożywają. Bez sensu, bez celu, tylko dla słupków oglądalności. Spoilery.
Szczególnie widzowie tacy jak ja. W dodatku martwi ożywają. Bez sensu, bez celu, tylko dla słupków oglądalności. Spoilery.
Niestety, "Revolution" miało na tyle dobre wyniki oglądalności, że powstał 2. sezon. W efekcie wszyscy cierpią – ja przed ekranem, aktorzy na ekranie. Przez pierwsze dziesięć minut obserwujemy, jak Charlie (Tracy Spiridakos) cierpi puszczając się w knajpie, Miles (Billy Burke) cierpi zabijając kogoś lub coś w szopie, Tom (Giancarlo Esposito) z synem cierpią szukając żony i matki, Rachel (Elisabeth Mitchell) cierpi w domu (dosłownie za miliony), a Aaron (Zak Orth) cierpi i już. Potem zobaczymy jeszcze, że Sebastian Monroe (David Lyons) też cierpi.
I tak to cierpienie za miliony przewija nam się przez cały odcinek, w zasadzie nie wiadomo czemu i nie wiadomo po co. Główni bohaterowie wyrzucają sobie, że nie udało im się powstrzymać pocisków nuklearnych wystrzelonych w finale 1. sezonu i gryzie ich sumienie. Ich zachowania są nawet wiarygodne psychologicznie, dobrze zagrane (wyjątek – Tracy Spiridakos), ale żenująco wręcz nudne. Podobnie jak cały odcinek.
Niemniej, ponieważ postać Charlie pojawia się znacznie rzadziej na ekranie, "Revolution" da się wreszcie oglądać bez większego bólu zębów. Serial może i ma scenariusz pisany na kolanie, ale sam pomysł wyjściowy jest na tyle dobry, że wzbudza zainteresowanie. Fatalne wykonanie to inna sprawa.
Przyznaję, że "Revolution" oglądam tylko i wyłącznie dla tych rzadkich chwil, gdy na ekranie pojawiają się takie pomysły, jak autobusy z silnikami parowymi czy samochody ciągnięte przez konie. Momenty, w których ktoś z miną cierpiętnika mówi, że "dziecko właśnie zmarło na polio" mnie nie ruszają. Szczególnie, że to i bez blackoutu niedługo będzie codziennością, zważywszy na siłę absurdalnych ruchów antyszczepionkowych.
Drugim powodem, dla którego oglądam ten serial, jest pogrubiający się zestaw notatek zatytułowany "jak nie robić seriali". Może kiedyś się przyda, gdy z pozycji krytyka zechcę przejść na pozycję scenarzysty.
Dodatkowym plusem "Born in the USA" jest zmniejszona, w stosunku do 1. sezonu, liczba drętwych, łopatologicznych dialogów. One wciąż są – patrz: monolog Toma o tym, dlaczego przyłączy się do rządu USA albo rozmowa Milesa z ojcem Rachel, ale pod tym względem jest zdecydowanie lepiej.
Niestety, nie oznacza to, że "Revolution" nadaje się do czegokolwiek. Ten serial jest fascynujący, ale od tej drugiej strony. Oglądam, bo wciąż nie jestem w stanie uwierzyć, że można coś aż tak schrzanić.
Jest też plus powrotu "Revolution". Po finale "Under the Dome" znów mam serial, nad którym będę mógł się znęcać w recenzjach.