"Glee": Czego oczekujemy po 5. sezonie?
Marta Rosenblatt
21 września 2013, 14:07
Sezon czwarty "Glee" już się skończył – i bardzo dobrze, bo był najsłabszy w historii. Czy Murphy'emu uda się przywrócić serialowi dawny blask?
Sezon czwarty "Glee" już się skończył – i bardzo dobrze, bo był najsłabszy w historii. Czy Murphy'emu uda się przywrócić serialowi dawny blask?
Nie mam pojęcia, ale wiem, że gdyby scenarzyści choć trochę się postarali, to odbiliby się od dna, jakim niewątpliwie była 4. seria. Co dokładnie powinien zrobić RM? Mam kilka życzliwych rad.
1. Powrót do korzeni. Pewnie niewiele widzów pamięta, ale "Glee" to serial komediowy. Dawno, dawno temu dostawał nawet w tej kategorii nagrody. Dziś nie ma co marzyć nawet o nominacji (poza Kid Choice Awards i innymi bzdurami, naturalnie). Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się dzieje, jest oczywista – serial przestał być zabawny. Zamiast satyry na amerykańskie społeczeństwo mamy niezjadliwe nastoletnie dramaty. Niech ktoś wskrzesi Sue Sylvester, która ostatnio była smutnym cieniem samej siebie. Niech częściej pojawia się "stara" Rachel. I niech w końcu akcja przyśpieszy.
Rozwleczone wątki romansowe i trójkąty miłosne może przeszyłby w "90210", ale nie w "Glee". W te ciężkostrawne melodramaty były uwikłane głównie nowe postaci. Kolejny mankament czwartej serii.
2. Mniej nowych postaci – więcej starych. Nowe dzieciaki nie porwały widzów. Postaci są kompletnie bez charakteru. Trudno utożsamiać się z nijaką Marley, a co dopiero emocjonować się jej związkiem z równie bezbarwnym Jake'iem. Jedynie Kitty, którą na początku krytykowałam, da się odróżnić od reszty. Tyle że daleko jej do oryginalnej i świeżej bohaterki. Zawsze będzie zlepkiem Santany i Quinn.
Nie jest tajemnicą, że większość z nas czeka na sceny ze starymi bohaterami, traktując nowe wątki jak dopust boży. Najgorsze jest to, że cierpią na tym starsi bohaterowie, którzy zostali w liceum McKinley – Tina, Artie czy Sam. Rozumiem, że oni zawsze mieli być gdzieś w tle, ale kiedy pierwszy plan jest tak bezpłciowy, aż prosi się, aby dostali więcej miejsca w scenariuszu. Właściwie tylko czekam aż część starego New Directions skończy szkołę i akcent przesunie się na Nowy Jork. Nie wyobrażam sobie, że w następnym sezonie znów będziemy męczyć się z Marley i kolejnymi dzieciakami. Oczywiście można tworzyć nowe generacje, tak działa kanadyjskie "Degrassi". Udało się też w angielskim "Skins". Można również zakończyć serial i pożegnać się z widzami z klasą. Niestety bądź stety, póki serial będzie generował zyski, nic z tego.
3. New York, New York. Skoro już poruszyłam temat Nowego Jorku, trzy słowa: dajcie go więcej. Chcę zobaczyć Rach i Kurta na Broadwayu. Chcę zobaczyć szczęśliwą Santanę z nową dziewczyną. I chcę zobaczyć ciekawe występy gościnne. W poprzednim sezonie udało się połowicznie: występ Kate Hudson to strzał w dziesiątkę, Sarah Jessica Parker niestety nie miała szczęścia do roli. Niech to będą epizody jak w przypadku Whoopi Goldberg. Przecież kiedyś wychodziło to naprawdę świetnie (ktoś pamięta jeszcze Olivię Newton-John?). Oczywiście epizodyczny nie znaczy marginalny. Pojawienie się takiej Katey Sagal na 20 sekund nie miało kompletnie sensu. Liczę na to, że RIB poza promowaniem gwiazdek FOX-a zaoferuje nam coś ekstra.
4. Godne pożegnanie Finna. Właściwie nie wiem dokładnie, co kryje się pod słowem "godne". Wiem tylko, że to odejście musi być inne niż wszystkie pozostałe. Wyjątkowe. Finn nie może po prostu wyjechać jak przykładowo Sam w trzecim sezonie. Może zabrzmi to okrutnie, ale postać musi zginąć. Murphy będzie musiał się nie lada nagimnastykować, żeby załatwić to w możliwie delikatny sposób. Przede wszystkim ze względu na Leę Michele.
P.S. I na miłość boską umyjcie włosy Chorda. A potem je skróćcie o jakieś 5 cm.