"Breaking Bad" (5×14): Tonie w piasku strzaskana twarz
Marta Wawrzyn
18 września 2013, 20:26
Słucham Bryana Cranstona recytującego "Ozymandiasa", patrzę na Waltera White'a na pustyni w najnowszym odcinku "Breaking Bad" i myślę sobie, że jeśli Vince Gilligan nie jest geniuszem, to nie wiem, kto nim jest. Uwaga, recenzja jest pisana na kolanach. I oczywiście zawiera wszelkie możliwe spoilery.
Słucham Bryana Cranstona recytującego "Ozymandiasa", patrzę na Waltera White'a na pustyni w najnowszym odcinku "Breaking Bad" i myślę sobie, że jeśli Vince Gilligan nie jest geniuszem, to nie wiem, kto nim jest. Uwaga, recenzja jest pisana na kolanach. I oczywiście zawiera wszelkie możliwe spoilery.
Recenzowanie "Breaking Bad" to najgorsze zajęcie na świecie. Jest mi wstyd, że nazywam moje malutkie, głupiutkie, pełne przeoczeń tekściki recenzjami, bo "Breaking Bad" to nie jest serial, który wypada mi oceniać. To serial, któremu mogłabym co najwyżej złożyć hołd, gdybym tylko potrafiła. Niestety, i na tym polu pewnie bym zawiodła. Cóż jednak robić, człowiek swojego przeznaczenia nie wybiera, zaczynajmy więc.
Vince Gilligan jest draniem. Genialnym, genialnym draniem
To, że nim jest, udowodnił już nieraz, owszem, ale wrzucenie 5-minutowej retrospekcji na początek odcinka, tuż po wielkiej strzelaninie, w której domyślamy-się-kto-zginie i nie-możemy-się-doczekać-ciągu-dalszego, to jeden z najlepszych dowodów na to, jak ten facet uwielbia się z nami bawić, jak lubi nas wodzić za nos i sprawiać, że wpatrujemy się w ekran jak zaczarowani. Jest skuteczny, szatańsko skuteczny. Jest jak egzekutor. Wie dokładnie, które struny należy poruszyć, abyśmy reagowali tak, a nie inaczej.
Flashback był denerwujący, prawdę mówiąc, dawno nie widziałam nic równie denerwującego, ale oczywiście nie został wciśnięty na początek odcinka tylko po to, by nas powkurzać. Wróciliśmy do początku, zobaczyliśmy ponownie kultowe białe gacie i przypomnieliśmy sobie, jak Walt uczył się kłamać i przekraczać granice. Zobaczyliśmy, jak biedni byli państwo White w owych czasach – pizza w promocji, 9 dolarów zarobku na ohydnym, płaczącym klaunie, te klimaty – i przypomnieliśmy sobie, jak to było, kiedy on rzeczywiście jeszcze był święcie przekonany, że robi to wszystko tylko i wyłącznie po to, aby zbawić rodzinę. To były czasy…
Ruszajmy jednak dalej, bo oto znika dawny Walt, znika dawny Jesse, znika ich stary kamper. Zostaje teraźniejszość. Gruz bezkształtny i piaski bielejące w pustyni obszarze.
Jeśli obstawialiście, że Hank nie przeżyje…
…to oczywiście nie tylko byliście w większości, ale też mieliście rację. Hank nie mógł przeżyć, podobnie jak jego druh Gomie. Chyba tylko Walter uważał, że da się zakląć rzeczywistość i przekupić nazistów. W momencie kiedy błaga o życie szwagra i oferuje za niego całe swoje 80 milionów, Walter znów na moment staje się człowiekiem. Tylko co z tego, skoro ten chwilowy przypływ człowieczeństwa nic nie zmieni. To, co robi, wynika z wielkich emocji. On nie jest w stanie, w którym człowiek widzi prawdę. Nie potrafi zrozumieć, że nie ma innej opcji. Hank musi zginąć.
Przepraszam, nie Hank, tylko ASAC Schrader. Jego odejście było fantastyczne. Dokładnie takie, jakie być powinno. Facet do końca pozostał tym, kim był, nie kręcił, nie kłamał, nie błagał. Przyjął to na klatę. "To", czyli własną śmierć. To była wspaniała, przejmująca, straszna scena, której oglądanie nawet po raz kolejny sprawia, że aż ciarki człowieka przechodzą. Warto przy niej się zatrzymać, spojrzeć na Deana Norrisa, pomyśleć o tym wszystkim na spokojnie, bo za chwilę przecież akcja popędzi dalej. Bo przecież cały odcinek jest takimi wspaniałościami napakowany.
"Ja jestem Ozymandias, król królów"
Kiedy patrzyłam, jak Walt upada, jak jego twarz tonie w pustynnym piasku, jak nie jest w stanie ani płakać, ani o coś jeszcze błagać, ani nawet się poruszyć, w uszach rozbrzmiał mi "Ozymandias", recytowany przez Bryana Cranstona (kontekst tutaj, wiersz po polsku i angielsku tutaj). Pamiętacie? Niezależnie od tego, czy tak, czy nie, obejrzyjcie to jeszcze raz, wsłuchajcie się w słowa Bryana Cranstona, spójrzcie na zakurzony kapelusz Heisenberga.
Bardzo rzadko seriale w tak udany sposób flirtują z poezją – jeśli mnie pamięć nie myli, do tej pory chwaliłam za podobny romans tylko "Mad Men", w którym zgrabnie poradzono sobie z wierszem Sylvii Plath. I nie dziwię, że tego nie robią, popkultura poezją nie jest, popkultura z zasady jest masowa, a poezja nie. Seriale wybitne potrafią jednak uczynić to tak, aby każdy widz zrozumiał, o co chodzi, co się kryje w słowach i między słowami.
Brawa za ten pomysł, za tę scenę i za ten upadek. W kilka sekund zobaczyliśmy, jak całe życie Waltera White'a legło w gruzach. Brawa za to zerknięcie w lusterko, na "pomnik" Heisenberga w postaci dwóch świeżych grobów. Kolejne brawa za marsz z beczką przez pustynię przy dźwiękach "Take My True Love By The Hand" grupy The Limeliters. To wszystko pasowało do siebie idealnie i pokazało dobitnie, że to już koniec. Nawet jeśli ten, którego koniec oglądaliśmy, wciąż jeszcze wierzy, że może się z tego wykaraskać.
Skazany na śmierć
Jesse, tak jak przypuszczaliśmy, dał radę przeżyć. Przynajmniej na razie. Może nawet byłby w stanie uciec, gdyby Walter go nie zauważył i nie oddał na tacy nazistom. Jesse dla niego już nie jest rodziną, Jesse jest człowiekiem, który do swoich licznych grzechów właśnie dołożył kolejny: przyjechał z Hankiem na pustynię, przez co przyczynił się do jego śmierci. Dlatego Jessego trzeba zabić, a wcześniej pognębić go prawdą o Jane.
Egzekucja zostałaby wykonana, gdyby nie Todd, który potrzebuje pomocy w gotowaniu niebieskiej mety. To dzięki niemu były wspólnik wielkiego Heisenberga kończy jako niewolnik w laboratorium. Dalszych losów Jessego na razie nie podejmuję się zgadywać. Mimo wszystko dalej uważam, że nie przeżyje on finału (bo nie ma prawa przeżyć go nikt), ale nie obrażę się, jeśli zostanę zaskoczona.
Prawda o tatusiu
Czytałam Wasze komentarze o zachowaniu Marie w związku z Walterem Jr., przepraszam, Flynnem – i muszę przyznać, że jestem zdziwiona tak różnymi reakcjami. Dla mnie jest oczywiste, że Marie nie zmusiła siostry do powiedzenia synowi prawdy o ojcu w złej wierze. Ona naprawdę myślała, że Walter jest aresztowany i przyszła wyciągnąć rękę do swojej siostry i siostrzeńca. Przecież za parę godzin, według jej wiedzy, i tak to się miało wydać. Dzieciak dowiedziałby się prawdy w dużo gorszy, dużo bardziej szokujący sposób. Marie wykazała się nie tylko zdrowym rozsądkiem, ale i wielką empatią, choć przecież po tym wszystkim, co ją spotkało ze strony Skyler, miała prawo zerwać z nią wszelkie kontakty.
RJ Mitte znów pokazał kawał dobrego aktorstwa najpierw w scenie z Anną Gunn i Betsy Brandt, potem z Anną Gunn i Bryanem Cranstonem. Jego rozemocjonowany głos, w którym jest wszystko: niedowierzanie, wściekłość, totalny szok, wciąż brzmi mi w uszach. A ten gest, którym Walt Jr. zasłania matkę, kiedy ojciec krzyczy "jesteśmy rodziną!"… O kurcze. Znów ciarki.
Sprawy rodzinne
Jeśli nie widzieliście nigdy rodziny patologicznej, to w "Breaking Bad" dostaliśmy ją w całej okazałości. Mama wyciąga nóż na tatę, tata zaczyna się z nią szamotać, a kiedy zdobywa przewagę, próbuje ją udusić, syn wrzeszczy "mamo, tato, przestańcie!".
Ten szalony obraz tym bardziej zapada w pamięć, że ostro kontrastuje z wypowiadanymi przez Waltera frazesami o rodzinie. Jeśli tak ten człowiek widzi rodzinę, to chyba nikt z widzów nie ma już żadnych pytań. Walter to potwór. Nie żaden poczciwina, który przekraczał kolejne granice, bo musiał, nie facet, który zrobił to wszystko, żeby zapewnić bliskim byt po swojej śmierci – a kierujący się najgorszymi możliwymi emocjami potwór. Facet, który powinien zgnić w celi o samym chlebie i wodzie.
Czarny charakter i ona biała
Kiedy Walter w szale wściekłości porywa małą Holly, widzowie muszą go nienawidzić, nie mają wyjścia, po prostu muszą. A chwilę potem mamy scenę, w której ten potwór dzwoni do Skyler. W jej domu oczywiście jest policja i Walt oczywiście o tym dobrze wie. Prowadzi rozmowę tak sprytnie, aby przekonać wszystkich, że ona nie jest niczemu winna. Całkowicie ją oczyszcza z jakiejkolwiek winy.
"Ostrzegałem – jeśli wejdziesz mi w drogę, będą konsekwencje". Te słowa brzmią jak wyjęte z jakiegoś banalnego filmu sensacyjnego. Walter gra i w tej grze jest tak sztuczny i przesadny, że Skyler zaczyna łapać, co się dzieje. Oboje grają i płaczą, płaczą i grają dalej. Ale są też rzeczy, które nie stanowią części gry i które nigdy, przenigdy nie zostaną wybaczone ani odwrócone. Przez Waltera zginął Hank. Nieważne, jak bardzo on jest przekonany, że dba o rodzinę – a zdaje się, że jest o tym przekonany do końca – tej rodziny już nie ma. Są Skyler, Marie, Walt Jr. i całe morze psychiatrów. W najlepszym wypadku.
New Hampshire
Skoro dziś omawiamy odcinek praktycznie scena po scenie, wypada wspomnieć na koniec o gościu Saula, który znów się pojawił i tym razem miał kogo zabrać. W przyszłym tygodniu zobaczymy Waltera w New Hampshire, jako pana Lamberta, szykującego się na wojnę z wujkiem Jackiem i jego kumplami.
Czy finał może być lepszy niż "Ozymandias"? Nie wiem. Może będzie. Ale po obejrzeniu "Ozymandiasa" nie potrafię sobie wyobrazić niczego lepszego na świecie. Nie potrafię sobie wyobrazić większej bomby emocjonalnej ani lepiej budowanej akcji. Wydaje mi się, że lepiej już nie da się tego zrobić. Raz jeszcze ukłońmy się mistrzowi, który to wszystko wymyślił.
Nawet jeśli Vince Gilligan o naszych pokłonach nigdy się nie dowie – a niestety mała jest szansa, że się dowie – został już należycie doceniony. "Ozymandias" dostał na IMDb ocenę 10/10 od ponad 20 tys. użytkowników. Na Reddicie twierdzą, że to najwyższa ocena w historii – żaden film ani serial jeszcze tyle nie miał.
I to właśnie jest najlepsze podsumowanie odcinka: 10/10.
Dwa odcinki do końca.