"Breaking Bad" (5×11): Alaska albo Belize
Marta Wawrzyn
29 sierpnia 2013, 22:05
Fani "Dextera" narzekają z tygodnia na tydzień coraz bardziej na finałowe odcinki, a tymczasem poziom "Breaking Bad" jest bardzo wysoki – a po najnowszym odcinku można nawet powiedzieć, że rośnie. Uwaga na spoilery w tekście!
Fani "Dextera" narzekają z tygodnia na tydzień coraz bardziej na finałowe odcinki, a tymczasem poziom "Breaking Bad" jest bardzo wysoki – a po najnowszym odcinku można nawet powiedzieć, że rośnie. Uwaga na spoilery w tekście!
W tym roku regułą jest, że każdy odcinek "Breaking Bad", niezależnie od tego, gdzie jestem i czy mam czas, czy nie, oglądam po dwa, trzy razy. Zdarza się, że chwilę po tym, jak odcinek się kończy, puszczam go od nowa. Oglądam nawet "Talking Bad", mimo że takich programów z zasady nie znoszę! Po prostu nie mogę przestać. Poziom serialu nie jest wysoki, on jest niesamowicie wysoki, jest tak wysoki, że prawie nie wierzę w to, co widzę. W tyle zostało wszystko – bardzo dobre w tym roku "Justified", słabsze, ale wciąż moje ukochane "Mad Men", sympatyczne "Orange Is the New Black", którego nie mogę skończyć, bo oglądam w kółko "Breaking Bad"…
W zeszłym tygodniu, po obejrzeniu "Buried" i zaskakującym, choć w sumie logicznym zachowaniu Skyler, która stanęła po stronie męża, byłam przekonana, że lepiej już być nie może. A tu proszę – jest lepiej. Być może to przesada, być może to emocje, ale odnoszę wrażenie, że "Confessions" to najlepszy, najbardziej perfekcyjnie napisany, ale też najbardziej szalony i ekscytujący odcinek "Breaking Bad" w historii.
Fani "BB" mają powody do zachwytu: oto znów otrzymaliśmy liczne dowody na to, jak przemyślany jest scenariusz serialu; jak wszystko jest w nim od początku do końca logiczne, choć przecież kolejne sezony są pisane na bieżąco, a Vince Gilligan miał w głowie tylko ramowy plan. Takie scenariusze zdarzają się rzadko, takie seriale można policzyć na palcach jednej ręki. A jeśli do tego dodać niesamowity ładunek emocjonalny i zaskakujące – nie tanie i sensacyjne, jak to bywa w większości seriali, ale przemyślane i perfekcyjnie wpasowane w fabułę – zwroty akcji, to mamy produkcję, która w tym roku wyprzedza konkurencję o lata świetlne. Wszelką konkurencję – o "Dexterze" (pod linkiem coś zabawnego, choć pewnie nie dla wszystkich) już nawet nie mówię…
Kłamstwa i manipulacje Waltera W.
Nie od dziś wiemy, jak zręcznym kłamcą i manipulatorem jest Walter White. Nie stanowi wielkiego zaskoczenia to, że kiedy trzeba, potrafi nawet, oczywiście w imię wyższego dobra, manipulować własnym synem, dawkując mu w przemyślany sposób informacje o swoim stanie zdrowia. Walt Jr. ufa ojcu bezgranicznie, tak bardzo, że aż ciarki człowieka przechodzą na myśl o tym, co stanie się z tym chłopakiem, kiedy dowie się prawdy.
Jesse Pinkman zaufania do swojego byłego wspólnika nie ma już ani trochę, ale po spotkaniu na pustyni daje się przekonać, że wyjazd to dla niego najlepsza opcja. Czy raczej jedyna opcja. Jeśli nie wyjedzie gdzieś z własnej woli, prędzej czy później wyląduje w Belize. Tam, gdzie został wysłany Mike.
Scena pustynnego spotkania to majstersztyk, koncertowo zagrany przez Bryana Cranstona i Aarona Paula. Zwłaszcza tego drugiego. Jesse płaczący, krzyczący, błagający, by choć raz Walter go przestał urabiać i powiedział mu prawdę, a następnie poprosił go o przysługę, to straszny widok, który złamałby każdego. Jego strach, kiedy Walt zbliża się do niego, po to by – jak się okazuje – uściskać go, jest niemalże namacalny. Gdybym była bardziej wrażliwa, pewnie płakałabym razem z Jessem, widząc matnię, w której się znalazł. Ale jego dawny mistrz nie daje się ponieść żadnym ludzkim uczuciom i do końca nie porzuca pozy zatroskanego ojca.
Czy Jesse decyduje się wyjechać – na Alaskę, tam, gdzie jadą miłośnicy łosi – bo naprawdę myśli, że może wcisnąć "reset" i zacząć życie od nowa? Czy czyni to ze strachu, że prędzej czy później skończy na pustyni albo w beczce, znaczy w Belize? Pewnie jedno i drugie po trochu. Ale koniec końców i tak nie ma to znaczenia, bo zdarza się coś, co sprawia, że chłopak porzuca całkowicie racjonalne myślenie i mając już w nosie to, co mu grozi, wyrusza dokonać desperackiej zemsty.
177 tys. dolarów
Samuel L. Jackson, który jest wielkim fanem "Breaking Bad", powiedział w "Talking Bad", że jego specjalnie nie zdziwiło, iż pan White postanowił wrobić Hanka. To wszystko jest przecież bardzo logiczne, to się nasuwało od dawna: wystarczy przypomnieć sytuację z pralnią i inne sytuacje, w których Walt woził gdzieś Hanka. Jak niby agent DEA wytłumaczyłby się z tego wszystkiego? A do tego mamy 177 tys. dolarów wydanych na jego rehabilitację. Hank ma rację, to jest ostatni gwóźdź do trumny – i siedzę jak na szpilkach, kiedy myślę o tym, jaki będzie jego następny ruch.
Choć pewnie nie tylko Jacksonowi taki scenariusz wpadł do głowy, wielu fanów to przewidywało w różnych formach, sceny z "wyznaniem" i tak sprawiły, że widzom poopadały szczęki. No bo że… w taki sposób!? Tak bezczelnie? Tak zręcznie wciskając pomiędzy okropne kłamstwa to, co jest prawdą: raka, rachunki medyczne, podbite oczy!? O kurcze… To było doskonałe, tym doskonalsze, że w środku znalazła się scena kolejnej dziwnej kolacji z kelnerem oferującym świeże guacamole, podczas której Walt uporczywie trwał przy swoim, a na koniec zostawił Hankowi i Marie prezent na stoliku.
A potem przyszła kolejna genialna scena: Hank i Marie oglądają nagranie. Tak zszokowanych ludzi nie widziałam od dawna, ale pewnie mówię tak tylko dlatego, że nie widzę własnej twarzy podczas oglądania "Breaking Bad". Walter White stał się w finałowym sezonie aktorem doskonałym, prawie tak dobrym jak Bryan Cranston (piszę "prawie", bo z okłamywaniem Skyler radzi sobie akurat bardzo słabo).
The rain of caca
Saul Goodman chyba troszeczkę się pospieszył, mówiąc na pustyni o deszczu gówna, który spadł na nich wszystkich. Na razie to była mżawka, prawdziwy deszcz dopiero się zaczyna. I w jakiejś mierze sam Saul jest za niego odpowiedzialny – gdyby Huell swoimi sprytnymi rączkami nie odebrał Jessemu lufki do marihuany, chłopak pewnie byłby w drodze do krainy łosi, zamiast obijać gębę prawnikowi z dyplomem uniwersytetu Samoa i podpalać dom byłego wspólnika.
Zakończenie odcinka jest bez mała genialne, a Aaron Paul po raz kolejny udowodnił, że aktor z niego wybitny (nie żeby musiał to udowadniać). Tak, macie rację, jeśli chcę pisać dalej o "Breaking Bad", powinnam zerknąć do słownika synonimów i poszukać zamienników słów "genialny", "wybitny" i "znakomity", bo zdecydowanie ich nadużywam…
Scena, w której Jesse orientuje się, że to Walt otruł Brocka, wielkiej niespodzianki nie stanowiła. Wiadomo było od początku, że to w końcu się stanie. Wielkość scenariusza "Breaking Bad" polega na tym, że do końca prowadzono akcję tak, jakby wszystko miało pójść zgodnie z planem wspaniałego i przenikliwego Heisenberga. A jednocześnie czuliśmy, że coś się schrzani już za chwileczkę, już za momencik, i siedzieliśmy jak na szpilkach, patrząc, z której strony spadnie na nas bomba (tudzież the rain of caca). I spadła, a jakże.
Przypuszczam, że w odcinku "Rabid Dog" szykują się kolejne bomby. W tym sezonie zapowiedzi odcinków przygotowywane są sposób nieco mylący dla widza, ale pewne wyrwane z kontekstu zdania w nich są. I tak na przykład słyszymy, jak Jesse mówi: "Pan White… on jest diabłem". Do kogo to mówi? Czy mimo całej swojej niechęci do systemu zacznie teraz sypać? W końcu zasugerował Hankowi (w sali przesłuchań, zanim wrócili jego koledzy), że ma coś do powiedzenia, tylko nie powie tego jemu.
Dzieciak w kasku
Większego związku z resztą odcinka wydaje się na razie nie mieć scena z Toddem i wujkiem Jackiem, ale na pewno prędzej czy później the rain of caca spadnie na Walta i z tej strony. Scena napadu na pociąg "oglądana" przez nas raz jeszcze oczami dumnego z siebie i swojego mistrz Todda budzi (mimo wszystko) uśmiech, przynajmniej dopóki nie przypominamy sobie, jak skończył dzieciak w kasku, który jeździł po pustyni. Panowie zachwycają się Heisenbergiem, przypominają "Hoopera" z Burtem Reynoldsem, traktują protekcjonalnie kelnerkę, a potem idą do toalety, gdzie nastrój kompletnie się zmienia.
Rozmowa o państwie opiekuńczym i biciu dla własnego dobra dzieci, które noszą kaski, przypomniała mi nieco zagrywki Quentina Tarantino. Tak samo zresztą, jak ostentacyjne ścieranie krwi z buta. Oglądając "Breaking Bad", człowiek mimowolnie powtarza co chwila "łał", niezależnie od tego, na co akurat patrzy. I nic dziwnego, skoro nawet taka scena, na pozór w tym momencie niepotrzebna, wciska w fotel.
Trzymajmy się mocno, do końca już tylko pięć odcinków, a brakujących elementów układanki jeszcze trochę zostało.