"Breaking Bad" (5×09): Nie ma życia po życiu
Marta Wawrzyn
13 sierpnia 2013, 20:12
W tym roku na seriale głównie narzekam, ale wygląda na to, że już przestanę. Po wielomiesięcznej przerwie wróciło "Breaking Bad" – odcinkiem, który prawdopodobnie jest najlepszą rzeczą, jaką widziałam w tym roku. Spoilery.
W tym roku na seriale głównie narzekam, ale wygląda na to, że już przestanę. Po wielomiesięcznej przerwie wróciło "Breaking Bad" – odcinkiem, który prawdopodobnie jest najlepszą rzeczą, jaką widziałam w tym roku. Spoilery.
Podobnie jak w zeszłym roku, "Breaking Bad" zaczęło się od sekwencji z panem Lambertem z New Hampshire w roli głównej. Tym razem poznaliśmy cel, a przynajmniej jeden z celów jego powrotu do miejsca, w którym przeżył wiele lat jako Walter White. To odzyskanie fiolki z rycyną, wciąż tkwiącej pod kontaktem, dokładnie tam, gdzie ją ukrył. Cud, że przetrwała, skoro dawny dom Waltera wygląda jak pobojowisko – basen służy dzieciakom jako skate park (wreszcie ktoś go używa!), w środku nic już nie ma, a tego, kto odważy się tam wejść, wita gigantyczny napis "Heisenberg".
Takie otwarcie sprawia, że nie mogę już doczekać się końca (którego jeszcze bardziej nie chcę). Co się stało z tym domem? Gdzie jest rodzina Waltera? Czemu Carol, która jeszcze parę miesięcy przyjaźnie machała do Walta, teraz na jego widok zachowuje się, jakby zobaczyła samego diabła? Czy sprawia to wiedza, że był narkotykowym bossem? A może stało się coś straszniejszego? Może prawdziwa jest fanowska teoria (przeczytajcie, warto), że główny bohater "Breaking Bad" zabił żonę?
Nie mogę przestać myśleć o tym otwarciu, ale jednocześnie nie sądzę, byśmy byli już w tym momencie wykombinować coś sensownego. Trzeba czekać, i to czekanie jest straszne, a jeszcze straszniejsza jest myśl o tym, że czekanie kiedyś się skończy.
Niesamowicie zrobiony wstęp – przyjrzyjcie się uważnie zdjęciom, doceńcie pracę kamery, pogratulujcie w myślach reżyserowi odcinka Bryanowi Cranstonowi; "Breaking Bad" to serial, w którym mogliby nic nie mówić i wciąż dobrze by się go oglądało – sprawił, że siedziałam jak na szpilkach, czekając na "wielkie bum". Nie zawiodłam się, było "wielkie bum", zapodane w niesamowitej i dla mnie całkowicie niespodziewanej formie.
Ale zacznijmy od początku. Jeśli ktoś sądził, że Hank po dokonaniu szokującego odkrycia toaletowego natychmiast coś zrobi, to się mylił. Dla mnie akurat jego reakcja nie była wielkim zaskoczeniem. Nie było też dla mnie zaskoczeniem to, że Hank po prostu zabrał książkę Walta Whitmana, zamiast odłożyć ją tam, gdzie było jej miejsce (Walt by odłożył). Nie zdziwił mnie atak paniki Hanka (w końcu facet odkrył, że ma w rodzinie potwora) ani to, że niedługo potem systematycznie zabrał się do rozpracowywania W.W. Aktorsko ten odcinek należał moim zdaniem przede wszystkim właśnie do Deana Norrisa, który wymiatał w każdej scenie. Świetne było wszystko, co wiązało się z Hankiem, nawet utwór, który nam towarzyszył, kiedy agent przeglądał akta (tutaj znajdziecie słowa).
Zanim doszło do konfrontacji, zdążyliśmy zobaczyć, jak wygląda życie Walta, po tym jak "wycofał się z biznesu". Celowo piszę to w cudzysłowie – wizyta Lydii pokazała, że wycofać się nie jest wcale tak łatwo, i że biznes z pewnością jeszcze będzie coś chciał od Walta. Jego życie na pozór wygląda całkiem dobrze. Wydaje się, że w domu wszystko wróciło do jako takiej normy. Skyler nie chodzi ciągle przerażona, państwo White razem śpią, jedzą kolacje, a nawet ze sobą normalnie rozmawiają.
Oczywiście Walter nie powiedział rodzinie o nawrocie raka, i trudno się dziwić, że tego nie zrobił – w końcu nie tak dawno jego małżonka tego właśnie mu życzyła. Co by było, gdyby dowiedziała się, że jej życzenie stało się rzeczywistością? Czy zobaczylibyśmy ulgę na jej twarzy? Czy Walt widziałby, jak każdego dnia żona sprawdza, czy jeszcze nie umarł? Naprawdę, trudno mu się dziwić, że nic nie powiedział.
Tymczasem Jesse Pinkman pogrąża się w depresji. Jego brak zainteresowania czymkolwiek przejawia się m.in. w ten sposób, że tak po prostu wychodzi w środku genialnej rozmowy kolegów o konkursie jedzenia ciasta w "Star Treku". Chłopak myśli tylko o jednym. Za wszelką cenę chce pozbyć się krwawych pieniędzy – i w końcu znajduje na to sposób, taki z gatunku tych, które wywołują uśmiech na twarzy widza. Nie sądzę jednak, żeby odzyskał przez to spokój.
Jesse, który jest przeciwieństwem Waltera, człowiekiem zniszczonym przez to, co zrobił, człowiekiem ściganym każdego dnia przez demony, nie przyjmuje argumentów, że "życie toczy się dalej". Dla niego nie ma życia po tych wszystkich okropieństwach, które zrobił. Nie nazwie tego przeszłością, nie przejdzie nad tym do porządku dziennego.
I nie wierzy Walterowi, kiedy ten bez mrugnięcia zapewnia go nie raz, nie dwa, a kilka razy, że Mike żyje i ma się dobrze. A przecież to ważne, żeby uwierzył. Walt desperacko chce, by Jesse uwierzył – bo jaka jest alternatywa? Zabicie Jessego, żeby przypadkiem nie wygadał się. A pan White (jeszcze?) nie jest gotowy, by wykonać wyrok na swoim pomocniku.
"Blood Money" oglądało mi się go świetnie, bo uwielbiam, kiedy mogę wgryźć się nieco głębiej w psychikę bohaterów – ale przyznaję, że w fotel wgniotła mnie dopiero końcówka. To było dla mnie tak niespodziewane i kompletnie szalone, że mam ochotę założyć ołtarzyk ku czci Vince'a Gilligana, taki ze zdjęciami, kwiatkami i fontanną. Koniecznie z fontanną.
Owszem, wiadomo było, że nieunikniona jest konfrontacja Hanka z Waltem, ale że już teraz!? Myślałam, że na taką scenę poczekamy jeszcze przynajmniej kilka tygodni. Przecież Hank tak naprawdę nic nie ma, żadnych twardych dowodów! Ma tylko dedykację w książce i przekonanie o swojej racji. Całej sytuacji pewnie by w ogóle nie było, gdyby agent Schrader nie był impulsywnym człowiekiem. Ale Walter też nie zachował się rozsądnie, przeciwnie, po raz kolejny pokazał, jak bardzo lubi się chełpić, jak bardzo pragnie, aby wszyscy podziwiali jego inteligencję. Sensowniej byłoby w tym momencie nie reagować, niż przyznawać do odkrycia poczynionego w środku nocy.
Obaj panowie dali się ponieść emocjom i trudno powiedzieć, który z nich wygrał to starcie. Na pewno Walter nie stracił panowania nad sobą nawet na minutę i zmusił swojego szwagra do odsłonięcia kart. Powiedział, że nawet gdyby był winny, to i tak nie zdąży obejrzeć wnętrza celi. Rzucił zawoalowaną groźbą, która sprawiła, że ciarki przebiegły mi po plecach. A przede wszystkim do niczego się nie przyznał. Zwróciliście na to uwagę? Tam nie było żadnego wyznania. Choć Hank wie, że ma przed sobą Heisenberga, a Walter wie, że Hank odkrył prawdę, aż tak wiele się nie zmieniło. Pan White nie jest więźniem, nie jest o nic oskarżony. Jest wolny i ma różne możliwości manewru. Pytanie, w jaki sposób z nich skorzysta i co pójdzie nie tak. Co zmusi go do zmiany tożsamości i wyjazdu z Nowego Meksyku?
Niezależnie od tego, jak serial się skończy, już teraz widzimy, że nie ma życia po życiu. Jesse, nawet jeśli wyjdzie z tego wszystkiego żywy, do końca dni swoich będzie zmagał się z tym, co zrobił. Walter długo już nie pożyje (choć na pewno pożyje dłużej niż sześć miesięcy – między konfrontacją z Hankiem a scenami z panem Lambertem minie jakieś dziewięć miesięcy) i nie zdąży nacieszyć się tym, że pokazał i sobie, i innym, co potrafi. Hank? Skyler? Walter Jr.? Saul? Co będzie z nimi wszystkimi? Kto przeżyje finał?
Przed nami siedem tygodni, które zapamiętamy na długo. Nie mam żadnych wątpliwości, że ostatnie odcinki będą mi się podobać, niezależnie od tego, co w nich zobaczę. Vince Gilligan i jego ekipa udowodnili już wiele razy, że mają jaja. Można im zaufać, ja przynajmniej mam do nich zaufanie bezgraniczne. To będzie siedem fantastycznych tygodni. I tylko szkoda, że na horyzoncie nie ma niczego, co byłoby w stanie zastąpić "Breaking Bad".