"Black Mirror" w 7. sezonie szuka dla siebie nowych ścieżek. Sprawdzamy, czy warto oglądać – recenzja
Mateusz Piesowicz
10 kwietnia 2025, 09:01
Nowa odsłona "Black Mirror" to jeszcze więcej technologicznych koszmarów, ale też próba odświeżenia i dopasowania formuły do rzeczywistości bliższej serialowej dystopii. Jak wyszło? Czy warto oglądać sezon 7?
Nowa odsłona "Black Mirror" to jeszcze więcej technologicznych koszmarów, ale też próba odświeżenia i dopasowania formuły do rzeczywistości bliższej serialowej dystopii. Jak wyszło? Czy warto oglądać sezon 7?
"Black Mirror", którego nowe odcinki możecie oglądać na platformie Netflix, i "Black Mirror", które przeszło 13 lat temu (!) debiutowało na małych ekranach w Wielkiej Brytanii, to dwa zupełnie inne seriale. Dziś antologia autorstwa Charliego Brookera nie ma ani ówczesnych rewolucyjnych ambicji, ani przede wszystkim dawnej siły oddziaływania, starając się znaleźć dla siebie miejsce w przesyconym telewizyjnym krajobrazie. Pytanie, czy nadal skutecznie?
Black Mirror – jakie historie są w 7. sezonie serialu?
Debiutujący z sześcioma nowymi historiami (a właściwie pięcioma nowymi i jednym sequelem) 7. sezon to niewątpliwie "Black Mirror" inne niż wcześniej. Czy jednak powinno nas to w ogóle dziwić? Już poprzednia seria pokazała przecież dobitnie, że możliwości serialu w kwestii poszerzenia gatunkowych granic są bardzo duże, a i wcześniej nie brakowało podobnych prób. Gdy więc sam twórca zapowiadał, że w 7. sezonie będzie mniej technologicznej dystopii, wyglądało to na całkiem naturalną kolej rzeczy. W końcu trzeba ewoluować, żeby utrzymać się na powierzchni.
Rzecz jednak w tym, że przyjęty przez Brookera i spółkę kierunek ewolucji okazał się… wsteczny. Twórcy zrezygnowali bowiem z dotychczasowych eksperymentów (choćby horrorowych motywów spod znaku "Red Mirror"), chcąc, żeby widzowie poczuli w nowych odcinkach klimat dawnego "Black Mirror" skupiającego się na motywach technologii definiującej nasze życia. W teorii brzmiało dobrze, w praktyce istniała obawa, że serial zamiast kroczyć naprzód, w poszukiwaniu jakości z lat minionych zacznie się po nią cofać, zastawiając w ten sposób pułapkę na samego siebie.
Black Mirror – sezon 7 jest wypełniony nostalgią
Do tego, czy tak się stało, dojdziemy za chwilę, natomiast nie da się ukryć, że już na pierwszy rzut oka widać, jak mocno zakorzeniony w przeszłości jest 7. sezon i to pod różnymi względami. Formalnie mamy tu jeden bezpośredni sequel, czyli "USS Callister: W głąb Infinity", ale swego rodzaju ciągłość oferuje też "Bawidełko", w którym pojawiają się postaci znane z interaktywnego filmu "Black Mirror: Bandersnatch". Do tego dostaliśmy odcinki, w których bohaterowie muszą albo konfrontować się ze wspomnieniami, albo dosłownie się do nich przenieść, a na dokładkę fabułę jakby żywcem wyjętą z niewykorzystanych wcześniej serialowych archiwów. Łezka się w oku kręci?
Taki prawdopodobnie był zamiar, ale problem w tym, że nawet najbardziej udane i najlepiej odtworzone motywy ostatecznie będą tylko kalką. A zapach tejże unosi się nad 7. sezonem "Black Mirror" przez niemal cały seans, co rusz przywołując pamięć o historiach, które już znamy. Efekt tego taki, że widz zamiast przeżywać ekranowe wydarzenia i emocjonować się nieraz dramatycznymi losami postaci, zastanawia się, gdzie i kiedy widział już coś podobnego, ale w lepszym wydaniu.
To jest natomiast dla Brookera i reszty wiadomość najgorsza z możliwych, bo widać, że w nowych odcinkach twórcom mocno zależało na tym, by ich serial poruszył oglądającego. Nieważne jednak, czy chodzi o pełną czarnego jak smoła humoru historią obyczajową ("Zwyczajni ludzie"), melodramat retro z twistem ("Hotel Reverie"), opowieść o ofierze gaslightingu ("Bête Noire") czy wiwisekcyjną podróż przez własną pamięć ("In Memoriam"), efekt jest mniej czy bardziej przyzwoity, ale zawsze daleki od satysfakcjonującego i wyprany z życia.
Black Mirror w 7. sezonie jest jak swoja gorsza kopia
Co gorsza, nie dość że odcinki w tym sezonie nie działają na poziomie emocjonalnym, to jeszcze zwyczajnie nie mają niczego ciekawego do przekazania w warstwie fabularnej. "Black Mirror", które do tej pory nawet w swoich najsłabszych momentach potrafiło przynajmniej dać widzowi trochę czystej frajdy, tym razem poległo nawet na tym froncie. Z czystym sumieniem mogę przyznać, że dobrze bawiłem się tylko na nowym "USS Callister" – całą resztę obejrzałem i jakby jej nie było.
Dla serialu, który ma zakorzenione głęboko w swoich fundamentach pozostawianie widza po seansie zdemolowanym psychicznie, taka obojętność jest wręcz dyskwalifikująca. Powiecie, że poprzednie serie mogły już do tego przyzwyczaić, ale mimo wszystko zawsze trafiały się tam jakieś perełki – jeśli nie całe odcinki, to chociaż pamiętne motywy, postaci, relacje czy cokolwiek, co nie dawało o sobie zapomnieć. W tym przypadku po obejrzeniu zapamiętałem za to, że jeden z odcinków zakończył się kodem QR, ale nie wiem niestety, co twórca miał na myśli, bo przed premierą link nie był jeszcze aktywny. Jeśli to jest telewizja nowej generacji, to ja jednak podziękuję.
Biorąc na to wszystko poprawkę, nie jest oczywiście tak, że nie da się z 7. sezonu absolutnie niczego wyciągnąć. Brooker dostrzega zmieniający się świat i dopasowuje do niego "Black Mirror", sięgając choćby często i gęsto do AI w każdej postaci. Dziś jednak jest nas o tyle trudniej zszokować, że sporo już widzieliśmy, ale też… przeżywamy na co dzień na własnej skórze rzeczy, które kiedyś były możliwe tylko w serialu. W takich okolicznościach wyraźny zwrot ku prostym emocjom jest uzasadniony, ale kluczowa jest ich wiarygodność. A tej mocno brakuje, w czym wina przede wszystkim scenariusza.
Black Mirror sezon 7, czyli prawdziwa plejada gwiazd
Jak zawsze trudno bowiem narzekać na poziom realizacyjny i aktorski, który bez względu na odcinek jest wysoki. Cała plejada znakomitych wykonawców na niewiele się jednak zdaje, gdy serial nie robi odpowiedniego pożytku z ich umiejętności.
Rashida Jones ("Sunny") i Chris O'Dowd ("Nagroda na dzień dobry") w rolach małżonków skazanych na łaskę bezdusznej kapitalistyczno-technologicznej machiny. Issa Rae ("Niepewne") i Emma Corrin ("The Crown") jako gwiazdy ożywionej klasycznej hollywoodzkiej produkcji. Peter Capaldi ("Diabelska godzina") wcielający się w ekscentryka podejrzanego o morderstwo. Paul Giamatti ("Billions") przemierzający meandry odrzuconych wspomnień. Wszyscy mogą być fantastycznie obsadzeni, ale co z tego? Choć historie ich bohaterów mają potencjał, jest on w minimalnym stopniu wykorzystywany przez poprowadzoną po linii najmniejszego oporu, momentami potwornie leniwą czy wręcz głupią – lub uciekającą w zbyt dobrze znane sztuczki – narrację.
Szkoda tym bardziej, że serial kiedyś znany z tego, jak bezlitośnie potrafił za pomocą swoich na pozór totalnie pokręconych historii skomentować otaczającą nas rzeczywistość, tym razem wydaje się kompletnie pozbawiony tej umiejętności. Bo zamiast ostrej satyry, "Black Mirror" stać dziś co najwyżej na celne, ale w sumie bezpieczne naigrywanie się. Z kolei okazje, które twórcy sami sobie tworzą (jak choćby fakt, że współczesna czarnoskóra aktorka "gra" klasycznego białego amanta), przechodzą kompletnie bez echa. Tak jakby pomysły, który dopiero kiełkują, trafiały na ekran, zanim zdążą na dobre rozkwitnąć.
Black Mirror sezon 7 – czy warto oglądać?
Rezultat tego wszystkiego jest taki, że dostaliśmy sezon, któremu bliżej do marnych antologii sci-fi pojawiających się jak grzyby po deszczu, gdy każdy chciał mieć swoje "Black Mirror", niż do oryginalnego "Black Mirror", które tę popularność zapoczątkowało. Symptomatyczne, ale nade wszystko przykre. I nie zmienia tego fakt, że jak zawsze, są w tej ekranowej ciemności jasne punkciki.
Na samej kontynuacji "USS Callister" cała produkcja daleko jednak nie doleci, nawet z Nanette Cole (Cristin Milioti, "Pingwin") i jej załogą za sterami. Bo równie znaczące, jak spadek jakości serialu, jest też, że najjaśniejszym punktem 7. sezonu został odcinek, który nie próbuje udawać, że ma coś istotnego do przekazania. "W głąb Infinity" po prostu powtarza przerobione już z grubsza motywy, korzystając z tego, że może oprzeć dramaturgię na znanych i lubianych postaciach. Ot, jest po prostu pozbawioną świeżości oryginału, ale naprawdę solidną kopią. O całej reszcie nawet tego nie da się powiedzieć.