"Na północ od północy" to uroczy komediodramat w wyjątkowych realiach – recenzja serialu Netfliksa
Kamila Czaja
10 kwietnia 2025, 17:01
"Na północ od północy" nie jest wprawdzie dziełem na miarę seriali Michaela Schura, ale mimo kilku wad ma sporo uroku i inuickiej wyjątkowości.
"Na północ od północy" nie jest wprawdzie dziełem na miarę seriali Michaela Schura, ale mimo kilku wad ma sporo uroku i inuickiej wyjątkowości.
"Na północ od północy" ("North of North") trafiło na Netfliksa bez większej promocji, co czasem może świadczyć o tym, że nie ma za bardzo czym się chwalić, a czasem okazuje się błędnym zignorowaniem potencjalnego hitu (tu choćby "Reniferek"). Jednak ta, parę miesięcy temu wyemitowana już przez współprodukujące ją z Netfliksem kanadyjskie stacje CBS oraz APTN, komedia – choć do nie do końca trafnej kwalifikacji gatunkowej jeszcze wrócę – plasowałaby się gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami.
Na północ od północy – o czym jest serial Netfliksa?
Ośmioodcinkowy serial ma bardzo ciekawy punkt wyjścia. Siaja (Anna Lambe, "Detektyw: Kraina nocy"), matka kilkulatki, nie jest szczęśliwa w małżeństwie z uwielbianym w miasteczku Tingiem (Kelly William, "Motherland: Salem"), który tłamsi jej ambicje i ciągle ją krytykuje, podczas gdy w (fikcyjnym) arktycznym Ice Cove w Nunavut wszyscy mają ich za rodzinę idealną, a niejedna sąsiadka chętnie zastąpiłaby Siaję przy przebojowym Inuku. "Na północ od północy" pokaże nam konsekwencje decyzji głównej bohaterki, by się wyprowadzić do matki, Neevee (Maika Harper, "Mohawk Girls"), a dorywczy wolontariat u zarządzającej miasteczkiem Helen (Mary Lynn Rajskub,"24 godziny"), czyli białej szefowej w świecie rdzennej ludności, zmienić w stałe zatrudnienie.
Pod pewnymi względami serial okazuje się dość tradycyjnym sitcomem. Oczywiście, że Siaja będzie musiała gasić różne zawodowe pożary, z których część – i to dosłownie – sama spowoduje. A chociaż całość splata nadrzędny wątek walki z konkurencyjnym miastem o powstanie właśnie w Ice Cove stacji badawczej, która przyniosłaby miastu dochody i prestiż, to są też niespełna półgodzinne "sprawy odcinka" – jak wywożenie wielkogabarytowych śmieci, bardzo specyficzny mecz bejsbolowy czy dramatyczny w skutkach, wieczór starszyzny.
Dość standardowe okazują się też romantyczne perypetie walczącej o niezależność Inuitki. Małomiasteczkowy ostracyzm wobec rzucającej męża żony, szukanie niezobowiązującego romansu, ale i poważny kandydat na coś więcej, czyli wspierający Siaję na każdym kroku Kuuk (Braeden Clarke, "Outlander"). Oczywiście nie obędzie się bez – znów, raczej ogranych – chwytów przeszkadzających tej dwójce w nawiązaniu bliższej relacji. A do tego pracujący nad raportem w sprawie potencjalnej stacji badawczej Alistair (Jay Ryan, "Piękna i bestia"). Kiedyś z matką Siai łączyło go uczucie, które w przewidywany sposób i zbyt ekspresowym tempie po latach odżyje.
Na północ od północy to wyjątkowe realia i sporo uroku
Podkreślam tę przewidywalność fabuły, zarówno pojedynczych odcinków, jak i całości, bo przeszkadzała mi trochę w zachwycaniu się tym, co faktycznie w "Na północ od północy" wyjątkowe – mianowicie kontekstem kulturowym. Samo to, że produkcja rozgrywa się w inuickiej społeczności i została stworzona z wnętrza tej wspólnoty, przez Stacey Aglok MacDonald i Aletheę Arnaquq-Baril, sprawia, że wielu aspektów dotąd w serialach nie widziałam (4. sezon "Detektywa" opowiedziany był jednak z innej perspektywy i nieco realia demonizował, a dotyczące rdzennych narodów "Szepty mroku", genialne "Reservation Dogs" czy wyjątkowo nudne, "Rutherford Falls", chociaż pewne elementy miały te same, nie dotyczyły Inuitów).
Od znanych hitów, tu wykonanych w rdzennym języku, przez komplikacje logistyczne i czyhające zagrożenia oraz zupełnie inne sposoby spędzania wolnego czasu (choć przyznaję: z tradycyjnym rodzinnym polowaniem na foki i inne wspaniałe zwierzęta trudno mi się było oswoić), po całą gamę rytuałów, zwyczajów i przekonań "Na północ od północny" jest faktycznie wyjątkowe. A dla samej społeczności inuickiej taki serial na globalnym Netfliksie to dobra wiadomość, bo zdecydowanie może zaprocentować większym zrozumieniem tego, jak żyje się takim miejscu i z takim historycznymi balastem.
Szkoda więc, że pod względem głównych wydarzeń tyle tu pomysłów wielokrotnie ogranych w innych sitcomach. Poza tym mam wrażenie, że twórczynie chciały w ośmiu krótkich odcinkach upchnąć wszystko, co wydało im się ważne, ale nie rezygnować z komediowej ramy. W efekcie są tu zabawne postaci, jak przyjaciele Siai, Colin (Bailey Poching, "Kid Sister") i Millie (Zorga Qaunaq), czy kradnąca wszystkie sceny zgryźliwa Elisapee (Doreen Nutaaq Simmonds, "Detektyw: Kraina nocy"). Mamy też ileś żartów z różnic międzykulturowych oraz humor wynikający z tego, że Siaja chce dobrze i ma inwencję, ale nie zawsze trafnie przewiduje konsekwencje swoich poczynań. Tyle że mamy też cały zbiór spraw naprawdę poważnych, które do tak zarysowanej sitcomowej scenerii nie pasują. Może gdyby cała konwencja była bardziej komediodramatyczna, ale nie przy takim przeskakiwaniu ze skrajności w skrajność.
Na północ od północy – czy warto oglądać serial?
"Na północ od północy" na tym etapie ogląda się dość lekko, nawet jeśli bez wielkich fabularnych zaskoczeń, ale póki co twórczynie nie do końca umieją pogodzić różne tony serialu – w efekcie nie wybrzmiewają do końca ani komediowość, ani dramatyczność, gdy dotykamy choćby kwestii małżeńskiego kryzysu, nałogów, tego, co spotykało Inuitów ze strony kolonizatorów, czy faktu, że Ice Cove daje młodym niewiele perspektyw. Siaja usłyszy od matki, że zachowuje się jak biała dziewczyna, która ma opcje – ale ta diagnoza ma być żartobliwa, podczas gdy w poważniejszych momentach serial sygnalizuje, że nie ma się z czego śmiać.
Absolutnie jednak "Na północ od północy" nie skreślam. To serial uroczy i potrzebny, chociaż nierówny. Polubiłam te postaci, fascynuje mnie tak odmienna od naszej inuicka wspólnota, spędziłam czas przyjemnie, chwilami tylko krzywiąc się na "zaskakujące" zwroty akcji i chwiejne przejścia od humoru do dramatu. Wierzę, że serial zasługuje na kolejny sezon, w którym twórczynie mniej goniłby z materiałem, dając wątkom czas na głębsze rozwinięcie i korzystając pełniej z wyjątkowego kontekstu, którym dysponują, z szans opowiedzenia o kobiecej niezależności w ramach tradycyjnej wspólnoty, trudnym geograficznie i politycznie przetrwaniu i wielkich generacyjnych zmianach – zamiast wzorować się na tyle już razy przećwiczonych sitcomowych schematach.