"Orange Is the New Black" (1×01-04): Blondynka za kratkami
Marta Wawrzyn
12 lipca 2013, 20:10
Spędziłam cztery godziny z nową produkcją Netfliksa, "Orange Is the New Black", i jestem zaskoczona tym, jak dobrze ogląda się ten serial.
Spędziłam cztery godziny z nową produkcją Netfliksa, "Orange Is the New Black", i jestem zaskoczona tym, jak dobrze ogląda się ten serial.
Przyznam szczerze, że po "Orange Is the New Black" nie spodziewałam się niczego. To prawda, historia Piper Kerman (w serialu Chapman), zwyczajnej dziewczyny, która za głupi błąd popełniony w młodości musi odsiedzieć 15 miesięcy w więzieniu, nie zapowiadała się źle, ale nie spodziewałam się, że będzie to aż tak dobry serial. Zwłaszcza że trailer zapowiadał typowego letniego przeciętniaka, a nazwisko Jenji Kohan, która z książki Kerman zrobiła serial, kojarzyło mi się z czymś fajnym może pięć lat temu, kiedy jeszcze dało się oglądać "Trawkę". Dużym zaskoczeniem było więc dla mnie, kiedy na początku tygodnia zaczęły się pojawiać bardzo pozytywne recenzje serialu (jego obecna ocena na Metacritic jest bardzo wysoka – 80%), a krytycy pisali, że jest on jeszcze lepszy od "House of Cards".
Wczoraj obejrzałam cztery odcinki za jednym zamachem – i już wszystko rozumiem. "Orange Is the New Black" to serial świeży, doskonale napisany, bardzo dobrze zagrany, perfekcyjnie zachowujący balans pomiędzy dramatem a komedią. To serial, którego tematyka na pierwszy rzut oka specjalnie oryginalna się nie wydaje, a jednak ma on w sobie to coś, co uzależnia i każe obgryzać paznokcie podczas oglądania.
Pierwsze sceny mogą dać trochę mylne wrażenie – tylu cycków na początku nie widziałam chyba nigdzie, a nawet produkcje Starz zdarza mi się oglądać. Na szczęście potem Jenji Kohan sięga po nagość ze znacznie większym umiarem, więc nie, drodzy panowie i panie, nie jest to lesbijskie porno.
Główną bohaterką "Orange Is the New Black" jest Piper Chapman (bardzo dobrze obsadzona Taylor Schilling), blondynka z Nowego Jorku, która ma 32 lata, narzeczonego (Jason Biggs), wielkie plany na przyszłość i właśnie otwiera nieco hipsterską firmę z ciężarną przyjaciółką (panie robią mydła i naturalne kosmetyki). Niestety, pewnego dnia daje o sobie znać przeszłość – kiedyś miała dziewczynę, Alex (Laura Prepon), która wciągnęła ją do narkobiznesu. Nawet nie, to było coś mniejszego, Piper tylko dostarczała walizkę z pieniędzmi. Za ten błąd młodości musi teraz odsiedzieć rok i trzy miesiące w więzieniu w Litchfield. Nie jakimś strasznym, pełnym morderczyń więzieniu, ale i tak przepaść pomiędzy jej dotychczasowym życiem, a tym, co musi znosić teraz, jest po prostu ogromna.
Sama nie wiem, czemu ten serial aż tak wciąga – pomysł, by pokazać kobiece więzienie, aż tak wyjątkowy nie jest, a i takie bohaterki już widzieliśmy. Ale wciąga. W pierwszym odcinku w retrospekcjach poznajemy historię Piper, w kolejnych prezentowane są w ten sam sposób jej więzienne koleżanki. To wszystko prawdziwe (bądź wyglądające na prawdziwe) historie, to kobiety z krwi i kości, które łączy to, że wszystkie są w jakiś sposób uszkodzone przez życie.
Oglądając je, można się wzruszyć, można się głośno zaśmiać, można też oburzyć się, patrząc, jak głupi i bezduszny jest system, do którego trafiły. Jenji Kohan traktuje swoje bohaterki z dużą wyrozumiałością i sympatią; nawet te, które na początku wydają się czarnymi charakterami, okazują się skrywać coś więcej (świetna, świetna Kate Mulgrew jako Red!). Więzienie to miejsce, gdzie jedne marzenia umierają (czy Piper faktycznie wyjdzie za mąż, skoro już po dwóch tygodniach jej facet nie może sobie poradzić z jej brakiem i zdradza ją z "Mad Men"?), po to by mogły narodzić się nowe. To miejsce, gdzie trzeba co chwila kombinować, żeby przetrwać. To miejsce pełne absurdów, bezsensownych zasad i ludzi zniszczonych przez idiotyzmy systemu, ale nie brak tu też zaskakującego czasem ciepła i przyjaźni.
Pierwsze dwa tygodnie Piper za kratkami to koszmar. Jest upokarzana, przezywana (Taylor Swift!), prawie molestowana, głodzona i niewiele z tego wszystkiego rozumie. Trudno z tego rechotać, a jednak Kohan po mistrzowsku wrzuca tu i ówdzie teksty, które powodują szczere wybuchy śmiechu. Czarny humor, którego w serialu jest mnóstwo, pyszne dialogi i puenty – to wszystko przypomniało mi stare sezony "Trawki".
Nawet muzyka dobrana została perfekcyjnie. Motyw muzyczny "Orange Is the New Black" nagrała Regina Spektor (w całości posłuchacie go tutaj). Piosenka jest nowiutka, nie było o niej wiadomo nic przed premierą serialu. I brzmi świetnie, a co jeszcze ważniejsze – idealnie pasuje do opowiadanej historii.
Trudno jest mi znaleźć słowa, by określić, jak bardzo podoba mi się ten z pozoru zwyczajny i banalny serial. Uwielbiam go za to, że mnie zaskoczył. Uwielbiam go za to świeżość, za bohaterki, które momentami kojarzą mi się z kotkami wrzuconymi do jednego worka (wiem, mnie wszystko kojarzy się z kotami), za pomysłowe zaskoczenia (np. to, co się stało ze śrubokrętem) i za to, że jest ironiczny, ostry, inteligentnie napisany. I głęboki, pełen emocji, zabawny, kolorowy, szalony, zastanawiający, wkurzający, dziwny, przygnębiający. Za to, że zgrabnie, w pozornie lekkim tonie, potrafi opowiadać o rzeczach, które do lekkich nie należą.
A poza tym zwyczajnie jestem ciekawa co dalej. Czy będzie się dziać między Piper i Alex? Czy związek z Larrym przetrwa? Pewnie nie, choć zawsze fajnie popatrzeć na Biggsa. Od czasu występu u Woody'ego Allena bardzo tego aktora lubię, na tyle, że nawet zaakceptowałam "American Pie" i doceniam odniesienie Kohan do tego filmu. Jakie są historie dziewczyn, których jeszcze nam dokładniej nie przedstawiono?
Dla Amerykanów binge watching, czyli oglądanie serialu jednym ciągiem, zamiast z odcinka na odcinek, to nowość. Ja pewnie pochłonę "Orange Is the New Black" w jeden weekend, tak jak kiedyś pochłonęłam w tydzień trzy sezony "Breaking Bad". I cieszę się, że gdzieś tam jest taki Netflix, którego szefowie już przed premierą dają serialowi 2. sezon, bo uważają, że to po prostu fajna historia.
Ale wpływ Netfliksa na amerykańską telewizję, a co za tym idzie, na to, co my będziemy oglądać, to temat na zupełnie inny tekst. Który chętnie napiszę po tym, jak "House of Cards" sięgnie po statuetkę Emmy. Na razie cieszmy się, że jest "Orange Is the New Black", bo to nie tylko dobry "serial internetowy", a po prostu jedna z najlepszych premier 2013 roku.