"Defiance" (1×12): Wzloty i upadek
Agnieszka Jędrzejczyk
10 lipca 2013, 12:33
Właściwie to nie wiem, jaki tytuł nadać temu tekstowi, bo po obejrzeniu finału 1. sezonu "Defiance" przychodzą mi do głowy określenia nie nadające się do publikacji. Niech więc upadek będzie tylko jeden, ale za to bardzo bolesny. Spoilery.
Właściwie to nie wiem, jaki tytuł nadać temu tekstowi, bo po obejrzeniu finału 1. sezonu "Defiance" przychodzą mi do głowy określenia nie nadające się do publikacji. Niech więc upadek będzie tylko jeden, ale za to bardzo bolesny. Spoilery.
Jestem na ten serial bardzo zła – zła, zawiedziona, zirytowana, zdenerwowana, co mi tylko ślina na język przyniesie, a co będzie dobitnie odzwierciedlało mój stosunek do tego finału. Prawdopodobnie taka zła bym nie była, gdybym nie zaobserwowała w trakcie oglądania wyraźnych wzlotów i obiecujących pomysłów, które może i ginęły w błocie – przepraszam, w shtako – nędznych dramatów i plastikowych relacji, ale jak już wypłynęły, to naprawdę dało się to oglądać. Ale nie. "Defiance", rozbudziwszy emocje i zdoławszy wzbudzić nić zaufania, postanawia rozdeptać to wszystko tragicznym finałem, w którym zamiast wielkich zmian społecznych jest jakaś nadziemska kosmiczna magia rodem z najbardziej fantazyjnych odcinków "Stargate SG-1". Nie wiem, co to było, ale na pewno nie serial science fiction.
Jeśli odrzucić na bok uprzedzenia, nic tak złego obrotu spraw nie zapowiadało, szczególnie po autentycznie, jak na standardy "Defiance", dobrym odcinku "Past is Prologue". Zresztą całe powoli budowane napięcie związane z nadchodzącymi wyborami i udziałem Dataka w roli oponenta Amandy było chyba najlepiej poprowadzonym wątkiem w całym serialu, czemu zresztą nie ma się co dziwić, skoro Datak, obok Stahmy, jest w nim najlepiej napisaną postacią.
Tak czy inaczej, nadszedł dzień wyborów, ale tym razem to żądny władzy Castithanin dostanie po nosie, zemsta Kenyi otworzy mu bowiem oczy na zdradę, jakiej dopuściła się na nim jego żona. W świetnej scenie, która doskonale uwypukla chore ambicje Tarra, dostajemy kolejny pokaz jego bezwzględności, który zostawia przerażoną Stahmę praktycznie bez tlenu do oddychania. By odkupić swoje winy, kobieta musi spełnić wolę męża, a to nie kończy się dobrze dla Kenyi. Na szczęście właścicielka burdelu zdołała wcześniej pożegnać się z siostrą, pocieszając ją w związku z przegranymi wyborami, ale potem zupełnie dała się zmanipulować byłej kochance, w zasadzie na własne życzenie wpadając w pułapkę. Serio, to nie tak, że nie lubiłam Kenyi – choć za nią nie przepadałam – ale jak na postać chlubiącą się takim obeznaniem w komunikacji międzyludzkiej (międzygatunkowej?), powinna była przewiedzieć gierki Stahmy, tym bardziej, że już raz się na nich przejadła. Choć pokazana scena nie potwierdza śmierci w sposób ostateczny, mam nadzieję, że taka pozostanie, bo niestety, Kenya do serialu nie wnosiła nic, a w 2. sezonie może zostanie chociaż zastąpiona kimś ciekawszym.
Tymczasem Datak po wygraniu wyborów dowiaduje się kolejnej rzeczy, która jest mu bardzo nie po drodze. Otóż Republika Ziemi, zamiast grzecznie poczekać na oficjalne pozwolenie nowego burmistrza, natychmiast kładzie swoje zachłanne łapki na kopalni Rafe'a, ale wcale nie po to, żeby wydobywać z niej gulanit. Okazuje się – w ostatnim odcinku, bo i kiedy miałoby się okazać – że w głębinach kopalni leży starożytny votański statek wyposażony w broń, która jest w stanie wybić cały gatunek. Kluczem do owej broni jest tajemniczy artefakt, ten sam przewijany z ręki do ręki przez pół serialu, ale nie jeden, tylko dwa, w komplecie. Tak się w dodatku składa, że obie jego części zostały wchłonięte przez ciało Irisy, i stąd dziewczyna staje się celem Republiki. Ale to za chwilę, muszę nabrać mentalnych sił…
Datak. Jak po jedenastu odcinkach już wiadomo, Datak niczego nie cierpi bardziej niż braku okazywania mu szacunku, więc republikański pułkownik nawet nie wie, na co się pisze, próbując bawić się z Castithaninem w przepychankę sił. Koniec końców wojskowy ląduje w kałuży krwi, a Datak wybiera sobie idealną chwilę na kryzys osobowości. Oto bowiem do drzwi dobijają mu się ludzie pułkownika, a on, prawie cały we krwi, potulnie, w objęciach kochającej żony, godzi się z losem, jaki go niewątpliwie czeka. Żadnego "doszedłem do władzy od zera i nikt nie będzie ze mną zadzierał", w zamian "tęsknię za domem i już mi się nie chce". Wiem, co czujesz, mnie też już się nie chce. Oglądać.
I w końcu gwóźdź programu, czyli nadziemska kosmiczna magia, manifestacje starożytnych kosmicznych bóstw i zmartwychwstanie w wyniku bezinteresownego poświęcenia… Irisa w końcu wpada w ręce Republiki Ziemi, a ci postanowili wyciągnąć z niej artefakty bez względu na wszystko. Na szczęście w ręce Złych, którymi przewodzi Zły Ubrany Na Czarno, wpadła również pani doktor, która po nikczemnych wojennych zbrodniach szczerze chce kroczyć ścieżką dobra, więc podpowiada Irisie drogę ucieczki. Plan działa, przy okazji do bazy Złych wpada Nolan z ekipą ratunkową, ale pech chce, że kilka chwil później ginie w wymianie ognia. Przyznam, że płacząca nad ciałem ojca Irisa wzbudziła we mnie odrobinę współczucia, ale przewidzenie, że Nolan zostanie przywrócony do życia było proste jak dodanie dwa do dwóch. Oczywiście, że zostaje, bo Irisa natychmiast udaje się za widziadłami (i Sukarem – tak, on też został przywrócony do życia) do miejsca ukrycia votańskiego statku, gdzie w zamian za życie Nolana przyjmuje na klatę swoje przeznaczenie. Kiedy ostatni raz widzimy Irathienkę, spada w otchłań eksplodującą oślepiającym światłem.
W tej samej chwili Nolan budzi się z "nieżycia" i jego pierwszym pośmiertnym widokiem są zbrojne siły Republiki Ziemi, które oznajmiają miasteczku Defiance, że właśnie przejęło nad nim kontrolę. Co było do przewidzenia już dawno.
Nie zaprzeczę, że pomysł zmiany sił w miasteczku mnie ciekawi, bo widmo rządów Republiki już od dawna mi się w tym serialu podoba i cieszę się, że zobaczymy w Defiance drastyczne transformacje (tylko mogłyby ciągnąć się przez cały sezon, a nie jedynie premierę), ale to jedna i jedyna rzecz, jaka mi w tym finale pasowała. Wszystko inne – przez dziecinną rozpacz Tommy'ego, bezsensowne i nie pasujące do ukształtowanych charakterów zachowania postaci, po niebiańskie zmartwychwstania i kosmiczne cuda-wianki wzbudzały we mnie instynktowną niechęć.
Niewiele chciałam się po "Defiance" spodziewać, ale skoro miał to być serial science fiction, to przynajmniej science fiction chciałam w nim dostać – nie żadną mistyczną magię, pradawne bóstwa czy czarodziejskie siły władające życiem i śmiercią. Lubię szczyptę niewyjaśnionego, ale nie cały garnek. I naprawdę, mogłam przełknąć nagminny brak logiki, suche relacje pomiędzy bohaterami i drewniane aktorstwo tylko po to, by okazjonalnie nacieszyć się niepokojami społecznymi, knowaniami Tarrów i poznawaniem przedstawionego świata. Ale "Everything is Broken" skutecznie odwraca to wszystko do góry nogami. Defiance z trudem zbudował środowisko, do którego tydzień w tydzień wracałam, a potem zaprzeczył fundamentom jego istnienia. Niezbyt trafny sposób na zatrzymanie przy sobie widza.
Prawdopodobnie będę oglądać "Defiance" dalej, przynajmniej na początku, żeby sprawdzić, jak będzie sobie radził w 2. sezonie. Na ten moment pozostaję jednak wybitnie niezadowolona, bo uwierzyłam, że ten serial nie jest wcale taki zły, a potem dostałam od niego piąchą w twarz. Teraz, doświadczona przez los, trzy razy się zastanowię, zanim znowu ucieszę się na myśl o serialu "science fiction". Więc dzięki, "Defiance" – co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.