"Tysiąc ciosów" twórcy "Peaky Blinders" to mocna podróż do XIX-wiecznego Londynu – recenzja serialu
Nikodem Pankowiak
21 lutego 2025, 09:01
Twardzi mężczyźni, twarde kobiety i wszechobecna przemoc, której spiralę trudno przerwać. Steven Knight, twórca "Peaky Blinders", zabiera nas w podróż do Londynu z końcówki XIX wieku. Poznajcie "Tysiąc ciosów".
Twardzi mężczyźni, twarde kobiety i wszechobecna przemoc, której spiralę trudno przerwać. Steven Knight, twórca "Peaky Blinders", zabiera nas w podróż do Londynu z końcówki XIX wieku. Poznajcie "Tysiąc ciosów".
"Tysiąc ciosów" to serial Disney+, za który odpowiada sam Steven Knight – cieszący się już teraz kultowym statusem twórca "Peaky Blinders". Czy to status zasłużony? Ktoś powie, że to zamach na legendę, ale uważam, iż niekoniecznie – wśród stworzonych przez niego seriali znajdziemy tak naprawdę więcej wpadek niż sukcesów. Jednakże, historia Toma Shelby'ego dała Knightowi ogromny kredyt zaufania u widzów (u krytyków zapewne też). "Tysiąc ciosów" (widziałem przedpremierowo całość) na szczęście ten kredyt spłaca – wystarczyło po prostu sięgnąć po klimat, w którym ten twórca czuje się najlepiej.
Tysiąc ciosów – o czym jest serial twórcy Peaky Blinders?
Steven Knight uwielbia pokazywać widzom różne miejsca i odcienie Wielkiej Brytanii, ale to chyba właśnie "Tysiącu ciosów" klimatem najbliżej do "Peaky Blinders", jego największego hitu. Choć akcja jego najnowszego serialu dzieje się nieco ponad 30 lat wcześniej, to w powietrzu unosi się ten sam zapach wściekłości i przemocy. Tak więc osoby tęskniące za Tomem Shelbym i wyczekujące pełnometrażowego filmu o ekipie z Birmingham znajdą tutaj doskonałe lekarstwo na swoją tęsknotę. Oczywiście nie mówimy tutaj o kopii, "Tysiąc ciosów" nie chce być młodszym bratem "Peaky Blinders" i znajduje swój język, jednakże nie da się ukryć – genów nie oszukasz, tak więc styl Knighta, który dobrze mogliśmy poczuć również w "Tabu", jest tu wyraźnie widoczny.
Lata 80. XIX wieku, londyński East End, gdzie swoją działalność prowadzi Czterdzieści Słoni – składający się wyłącznie z kobiet gang specjalizujący się w kradzieżach, na którego czele stoi Mary Carr (Erin Doherty, "The Crown"). Gang i jego liderka ścierają się z Henrym "Sugar" Goodsonem (Stephen Graham, "Peaky Blinders"), królem władającym imperium podziemnych walka na gołe pięści. W prowadzoną przez nich wojenką wplątany zostanie jeszcze Hezekiah Moscow (Malachi Kirby, "Black Mirror"), przybyły przed chwilą do Londynu imigrant z Jamajki, którego ambicją jest zostanie poskramiaczem lwów. Marzenia te będą jednak mocno zagrożone, gdy Hezekiah znajdzie się między młotem a kowadłem.
Ten bohater i jego bliski przyjaciel, Alec Munroe (Francis Lovehall, "Władcy przestworzy") szybko będą musieli zhardzieć, a z ich początkowego entuzjazmu spowodowanego przybyciem do wielkiego świata zostanie niewiele. Miasto możliwości, jakim miał być Londyn, jest też miejscem pełnym moralnej zgnilizny, przestępczości i rasizmu. Chcąc nie chcąc, aby przetrwać, bohaterowie szybko uwikłają się w układy i układziki rządzące londyńskim półświatkiem, a gdy zaczną zacieśniać swoją relację z Mary, automatycznie ściągną na siebie gniew Sugara.
Tysiąc ciosów to świetna rola Stephena Grahama
Bohaterowie serialu zostali zainspirowani postaciami istniejącymi w rzeczywistości – na ile jednak ich obraz ma pokrycie z prawdą, nie ma to najmniejszego znaczenia. Wszyscy tu są jacyś i nawet jeśli zostali narysowani grubą kreską – myślę tu przede wszystkim o Sugarze – to nie przekraczają cienkiej granicy między postacią a karykaturą postaci. Gdyby jednak wyróżnić tylko jeden występ w "Tysiącu ciosów" (choć naprawdę można więcej), byłby to właśnie zagrany przez Grahama Sugar. Nawet jeśli mam pewien niedosyt odnośnie rozwoju tej postaci – uważam, że momentami brakuje mu nieco głębi i liczę na to, że odkryjemy ją w przyszłości – to sama metamorfoza aktora robi już tutaj ogromne wrażenie.
Jego bohater jest wręcz uosobieniem pewnej zwierzęcej dzikości, która bije z tego serialu. Nie brakuje tu toksycznej męskości, choć i kobieta bywają naprawdę ostre. Mary Carr można postrzegać po prostu jako osobę, która zrobi wszystko, by przetrwać w tym brutalnym świecie, ale można też widzieć w niej pewien symbol walki z wszechmocnym wtedy patriarchatem. "Tysiąc ciosów" nie stroni bowiem od społecznego komentarza – możemy obserwować tutaj chociażby walkę klas i dysproporcje między nimi, ale także właśnie z patriarchalnym społeczeństwem czy rasizmem. Steven Knight nigdy nie bał się takich tematów, więc nie dziwi, że obecne są one i tutaj.
Szkoda tylko, że czasem będziemy mieli wrażenie, jakby twórca serialu próbował schwytać tutaj zbyt wiele srok za ogon, próbuje w tych sześciu odcinkach upchnąć zbyt wiele wątków, przez co niektóre z nich – tak jak i niektórzy bohaterowie – finalnie nie otrzymują takiej ekspozycji, na jaką by zasługiwały. Serial od początku do końca charakteryzuje się jednak bardzo szybkim tempem – Knight nie traci czasu i od pierwszego odcinka funduje nam prawdziwy rollercoaster. Możecie być pewni, że czego jak czego, ale akcji i emocji zdecydowanie tutaj nie zabraknie.
Tysiąc ciosów – czy warto oglądać serial Disney+?
Tak jak i nie zabraknie naprawdę dużej dawki przemocy. Może wywoływać dysonans poznawczy u niektórych fakt, że tak brutalny serial, gdzie krew leje się hektolitrami, znajdziemy akurat w serwisie streamingowym, którego nazwa przywołuje na myśl Myszkę Miki i Kaczora Donalda. "Tysiąc ciosów" to dramat historyczny pokazujący ówczesny świat bez różowych okularów – Londyn pod koniec XIX wieku jest miejscem brudnym, pełnym złych ludzi i złych emocji. Jeśli przybywasz do tego miasta z nadziejami na lepsze jutro i poprawienie swojego, szybko zostaniesz sprowadzony na ziemię. Poprawa, owszem, jest możliwa, ale po drodze będziesz musiał mocno ubrudzić sobie ręce.
Być może "Tysiąc ciosów" bywa momentami serialem zbyt dosłownym, miejsca na subtelności tutaj brak, ale jednocześnie to telewizja w najlepszym wydaniu. Budżet serialu pozwala tutaj na realizację na najwyższym poziomie, a przy tym nie zapomniano o scenariuszu. Historia, nawet jeśli momentami nieco przeładowana wątkami, wciąga od pierwszych minut i trzyma widzów za twarz do samego końca. Jednocześnie łatwo odnieść wrażenie, że ten serialowy świat i jego mają ogromny potencjał, by wycisnąć z nich jeszcze więcej, więc cieszy fakt, że szósty odcinek nie jest pożegnaniem z całym serialem.
O tym, że Disney+ wierzy w sukces swojej produkcji najlepiej świadczy fakt, że jeszcze przed premierą 1. sezonu "Tysiąc ciosów" otrzymał już zamówienie na kolejny. Czyżby szefowie streamingowej platformy byli pod takim wrażeniem tego, co zobaczyli? Bardzo możliwe, bo to jeden z najlepszych seriali Stevena Knighta w jego karierze, a przecież poprzeczka wisi naprawdę wysoko. Jeśli lubiliście "Peaky Blinders" czy "Tabu", ten serial będzie wręcz dla was jak powrót do domu. "Tysiąc ciosów" to rzecz obowiązkowa dla wszystkich fanów produkcji Stevena Knighta. Dla pozostałych widzów w sumie również, bo to po prostu jeden z najlepszych seriali początku tego roku.