"Wiedźmin: Syreny z głębin" to brutalny akcyjniak na podstawie Sapkowskiego – recenzja filmu Netfliksa
Jacek Werner
11 lutego 2025, 09:01
W ofercie platformy Netflix znajdziecie już nowy animowany spin-off serialu "Wiedźmin". Czy za sprawą filmu na motywach opowiadania "Trochę poświęcenia" fani Sapkowskiego dostali w końcu godną ekranizację?
W ofercie platformy Netflix znajdziecie już nowy animowany spin-off serialu "Wiedźmin". Czy za sprawą filmu na motywach opowiadania "Trochę poświęcenia" fani Sapkowskiego dostali w końcu godną ekranizację?
Kusi po obejrzeniu filmu "Wiedźmin: Syreny z głębin", by odpowiedzieć na powyższe bardzo krótko, ale po prawie sześciu latach spędzonych z wizją Lauren S. Hissrich, showrunnerką głównego serialu Netfliksa i projektantką całego tego streamingowego uniwersum, wiadomo już, czego się spodziewać – i lepiej adekwatnie dostosować osąd pod te oczekiwania. Bo czy naprawdę jest jeszcze sens powtarzać, że netfliksowy "Wiedźmin" nic nie ma wspólnego z tekstami Andrzeja Sapkowskiego poza kluczowymi punktami fabuły i charakterystyką postaci? "Syreny z głębin" dają nam tę odrębność odczuć raz jeszcze – na szczęście w wydaniu przyjemniejszym niż odpowiednik live action.
Wiedźmin: Syreny z głębin – o czym jest film Netfliksa?
W animacji, którą Netflix raz jeszcze zrealizował z seulskim Studio Mir, współtwórcy serialu aktorskiego biorą na tapet "Trochę poświęcenia", czyli opowiadanie z drugiego tomu wiedźmińskich opowieści Sapkowskiego. W tamtym tekście Geralt i Jaskier, bez grosza przy duszy, tułają się po nadmorskim księstwie Bremervoord. Wiedźmin przyjmuje nietypowe zlecenie od dumnego następcy tronu, który umiłował syrenkę – ale nie na tyle, by porzucić dla niej nogi i zamieszkać w głębinach. Gdy książę odmawia zapłaty Geraltowi, który znając mowę trytonów uczestniczył w schadzce jako tłumacz i nie zdołał natchnąć syreny do wyjścia na ląd, głodujący łowca potworów podejmuje się innego zdania – ma ustalić, kto morduje okolicznych rybaków.
Jak to u Sapka, całość gra później na baśniowych schematach i rozbijaniu ich szarością politycznych intryg, pospolitych nieszczęść i ciężarem ludzkich przywar. Na koniec Jaskier gorzko konstatuje nawet, że opowieści snuje się nie po to, by w nie wierzyć, a po to, by się nimi wzruszać. Jego balladzie, pozbieranej z okruchów ostatniej przygody, przysłuchuje się wilkołak, który powściąga instynkt i nie atakuje, bo artyście i jego smutnej pieśni przeszkadzać nie wypada – a później odchodzi, i tyle.
Wiedźmin: Syreny z głębin – czy trzeba znać serial?
Z filmem Netfliksa jest trochę jak z tym Jaskrowym podejściem – tyle tylko, że zamysłem streamingowych "ballad" jest tu nie tyle wzruszanie, a dokręcenie spektaklu i atrakcyjne wypełnienie narracyjnej luki z serialu aktorskiego. Scenarzyści Mike Ostrowski i Rae Benjamin (autorzy części odcinków "Wiedźmina" z Henrym Cavillem) osadzają akcję "Syren z głębin" pomiędzy 5. i 6. odcinkiem 1. sezonu serialu, dopisują nowe wątki, nowe postacie i całe mnóstwo bombastycznych scen akcji.
Na bazie dość kameralnego opowiadania, "Syreny z głębin" stają się w efekcie epicką historią o waśni między rasami trytonów i ludzi, w której ważą się losy wielkiego podmorskiego królestwa – na końcu jest nawet wielka bitwa. Nie brakuje i wątku miłosnego, który na uboczu toczy się między Geraltem, siłującym się z uczuciami do Yennefer (Anya Chalotra) i bardką Essi Daven (Christina Wren, "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości") zwaną Oczkiem.
Jeśli oglądaliście "Wiedźmina: Zmorę wilka", czyli animację o Vesemirze, którą Netflix pokazał przed kilkoma laty, to dobrze wiecie czego się spodziewać. Wraca tu i odpowiedzialne za nią Studio Mir i reżyser Kang Hei Chul, który pracował przy "Zmorze" jako storyboardzista. Formuła nałożona przez nich na świat Sapkowskiego ponownie nie różni się zanadto od innych filmów i seriali w dorobku studia – superbohaterskich i nie tylko: "Śmierci Supermana", "Batmana: Duszy smoka" czy "Mortal Kombat Legends: Zemsty Skorpiona".
Główną atrakcją i wehikułem tej animacji jest zatem akcja – bo śmierć w oczach twórców nie jest paskudnie realistyczna jak u Sapkowskiego, a nade wszystko szalenie efekciarska. W opowiadaniu scena walki była tylko jedna – tu zaś roi się od sekwencji, w których Geralt z Rivii jest już nie tyle książkowym mistrzem fechtunku, a akrobatą-magiem wirującym dziesiątki metrów nad ziemią, jak nadprzyrodzony ninja albo któryś ze starożytnych wampów z "Castlevanii". Jedna z takich scen pojawia się już w prologu – dopiero później "Syreny" dokładają poszczególne elementy narracji, prowadząc historię przez tropy dobrze już znane z głównego serialu. Pod tym względem "Syrenami z głębin" mogą zainteresować się ci widzowie, którzy trzech sezonów flagowca Netfliksa nie oglądają – dostaniecie w tym filmie atrakcje składające się na destylat streamingowego rozumienia prozy Sapkowskiego. Na dobre i na złe.
Wiedźmin: Syreny z głębin – czy warto obejrzeć film?
Na złe – bo to bardzo uproszczona i "zmarvelizowana", z braku lepszego określenia, interpretacja fenomenu naszego "Wieśka". Wspomniałem wcześniej, że odejść od "słowiańskości" pierwowzoru nie ma już co wytykać, ale znów przychodzi mi na myśl, że Geralta i elementy książkowego lore'u nałożono na bardzo pospolitą franczyzę fantasy w dorosłym kluczu "Gry o tron", która bez głównego bohatera nadal niewiele ma w sobie punktów zaczepienia.
Na dobre – bo "Wiedźmin: Syreny z głębin", gdy już wyłączy się książkowe skojarzenia, to ładnie narysowana i rozrywkowa historia. Gdy trwa, bawimy się całkiem dobrze: oglądamy kolejne obrzydliwe stwory, z którymi walczy nasz łowca, patrzymy, jak znów zmaga się z powinnościami swego cechu i tym, co sam uważa za słuszne, słuchamy kamrackich złośliwości miedzy nim i barwnie nakreślonym Jaskrem (Joey Batey).
Gdy przestaje trwać, raczej już o niej później nie myślimy (zwłaszcza że w zakończeniu film pozbywa się jednego z dosadniejszych elementów oryginalnego opowiadania). Na plus wypada i to, że w przeciwieństwie do serialu live action i prequelowego "Rodowodu krwi" (przepraszam, że przypominam) oczy będziecie chcieli zasłonić chyba tylko raz: przy numerze musicalowym, którym twórcy jakby mrugają – tylko trudno powiedzieć, po co mieliby to robić – do "Małej syrenki".
Zastanawiającym krokiem ze strony twórców jest też podarowanie tytułowej kreacji głosowej nie odchodzącemu od kreacji Geralta Henry'emu Cavillowi i nie wstępującego na jego miejsce Liamowi Hemsworthowi, a – jakby na przekór znienawidzonemu przez Sapka zjawisku przenikania mediów – Dougowi Cockle'owi, który łowcę potworów gra w tytułach CD Projekt RED. Skąd ta decyzja? Wygląda to trochę tak, jakby sam Netflix chciał, by jego uniwersum przesuwało się w stronę nowych skojarzeń – albo po prostu z dala od serialu-matki. Skoro i tak ma ono trwać po finałowym sezonie – a tak ostatnio sugerowano – to taki kierunek jest chyba całkiem trafny.