"Franklin & Bash" (3×01-02): Kobieta na pokładzie
Agnieszka Jędrzejczyk
23 czerwca 2013, 19:02
"Franklin & Bash" to kolejny, po "Necessary Roughness", serial wakacyjny, który w 3. sezonie doczekał się metamorfozy. Problem w tym, że ile nowa sytuacja dr Dani zapowiada się rewelacyjnie, prawniczy bromance Jareda i Petera utracił wiatr w żaglach. Spoilery.
"Franklin & Bash" to kolejny, po "Necessary Roughness", serial wakacyjny, który w 3. sezonie doczekał się metamorfozy. Problem w tym, że ile nowa sytuacja dr Dani zapowiada się rewelacyjnie, prawniczy bromance Jareda i Petera utracił wiatr w żaglach. Spoilery.
Nie powiem, że "Franklin & Bash" jest jednym z moich ulubionych seriali – a już z pewnością nie po tym, co pokazały dwa premierowe odcinki nowego sezonu – ale uwielbiałam zasiadać do niego wieczorami, kiedy w pełni mogłam docenić błazenadę dwóch niepoprawnych prawników. Duża dawka ciętego humoru, ciekawe sprawy, niestandardowe podejście do prawa, barwni bohaterowie, słowem – czterdzieści minut absolutnego relaksu, w czasie którego mogłam nawet śmiać się do rozpuku, tak mnie bawił. Było mi więc całkiem przykro boleśnie zderzyć się z rzeczywistością, kiedy "Coffee and Cream" i "Dead and Alive" udowodniły, jak bardzo "Franklin & Bash" stał się nudny.
Zacznijmy od zmian. Przede wszystkim w miejsce Hannah, która odeszła do pracy w innej firmie, dostaliśmy Rachel King, bezkompromisową prawniczkę, która z miejsca staje się nowym wspólnikiem Infeld & Daniels (teraz Infeld, Daniels & King), a co za tym idzie, szefem pary naszych bohaterów. Problem w tym, że z panną King Peter i Jared dopiero co spotkali się w programie Piersa Morgana, w którym zostali przez nią medialnie zmiażdżeni. Nie ma się więc co dziwić, że nie są zbyt skorzy do współpracy, tym bardziej, że nowa szefowa nie tylko oddziela ich biuro ścianą, ale jest wyraźnie odporna na ich urok. Co gorsza, interwencje u Stantona nie przynoszą skutku, bo oto Stanton, po tajemniczym wydarzeniu w trakcie urlopu, postanawia usunąć się nieco w przywódczy cień. Chłopcy zostają więc zdani na siebie oraz zmuszeni do ciągłej walki o swoje.
Teoretycznie, brzmi to świetnie. Konflikt z szefową, ciągłe podchody i kombinacje, więcej ciętych dialogów wynikających z różnicy kultur – co mogłoby zapowiadać się lepiej? Otóż aktorka. Wcielająca się w Rachel King Heather Locklear mogłaby być dla tego serialu prawdziwym objawieniem, gdyby była w jakikolwiek sposób interesująca. Tymczasem została zagrana straszliwie płytko, bez polotu, charakteru i wyczucia, co stawia ją milion lat świetlnych za zołzowatą Hannah w wykonaniu Garcelle Beauvais i daleko w tyle za pozostałymi członkami obsady, którzy od samego początku byli ze sobą świetnie zgrani. Czy to kwestia braku oswojenia się z serialem i zżycia z bohaterami? Chciałabym powiedzieć, że mam nadzieję, ale prawdę mówiąc Heather Locklear zdążyła zrobić na mnie tak fatalne wrażenie, że absolutnie jej w tym serialu już nie chcę. W dodatku jej postać jest tym gorsza, że całkowicie stereotypowa – ot, pewna siebie kobieta u władzy, która lubi mieć ostatnie słowo. W ciągu dwóch odcinków nie wyróżniło jej nic, co mogłoby dać chociaż cień nadziei na poprawę.
Jednak jak kiepska nie byłaby Rachel King, jej postać nie jest jedyną rzeczą, która mi w tej premierze doskwierała. Pomijając kwestię spraw sądowych – z których pierwsza była śmiertelnie nudna (i kiepsko przez Adama Goldberga zagrana), a drugiej brakowało lekkości – wyjątkowo uderzyło we mnie zepchnięcie na margines Pindara i Carmen. Pindar był od zawsze elementem nade wszystko komicznym, ale do tej pory jego fobie oglądało się z czułym przymrużeniem oka. Kiedy jednak cały jego wątek zaczyna opierać się wyłącznie na fobiach i w zamierzeniu scenarzystów ma to wystarczyć do śmiechu, okazuje się, że jest wprost przeciwnie. Przez większość czasu poczciwy pomocnik bohaterów był więc niezmiernie irytujący i zasadniczo całkowicie zbędny. Owszem, spalił dom, w którym mieszkała cała czwórka, przez co cała czwórka została zmuszona do przeprowadzki do willi nad oceanem, przez co Peter poznał atrakcyjną Australijkę Charlie, przez co zawiązał się wątek romantyczny… i no właśnie. Wszystko to pachniało tak celowym zamierzeniem scenarzystów, że ogromnie ciężko było mi się w te wydarzenia uwierzyć.
Natomiast Carmen miała do roboty jeszcze mniej, zwłaszcza w pierwszym odcinku. Do tej pory jakoś mi nie przeszkadzało, że jej postać przewija się gdzieś w tle, bo zazwyczaj miała do powiedzenia bądź zrobienia coś ciekawego – i w ciekawym stylu – ale tym razem wprost nie mogłam uwierzyć, że występowała niemal wyłącznie w roli opiekunki Pindara. Tak jakby samodzielnie nie była dość wartościowa, by utrzymać widzów przed ekranem. Drugi odcinek na szczęście trochę tą sytuację załatał, ale niesmak pozostał – i w jej przypadku akurat mam nadzieję, że nie będę musiała być tak krytyczna, bo bardzo Carmen lubię i bardzo mi brakuje jej zadziornej osobowości.
W całym tym zamieszaniu najlepiej wypadli oczywiście tytułowi chłopcy, ale temu "najlepiej" i tak wiele brakuje do lekkości z poprzednich sezonów. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tym razem oglądam komedię z lekka wymuszoną – żarty się nie kleiły, małpowanie na sali sądowej straciło swój rozmach, interakcja w wielu miejscach zawodziła, zupełnie jakby w dwójkę głównych bohaterów zaczęło się nagle wcielać dwóch różnych aktorów. Co gorsza – z całym tym niepotrzebnym kolejnym wątkiem romantycznym dla Petera – obawiam się, że panowie będą w tym sezonie bardziej rozdzieleni niż sugeruje to wspomniana wcześniej ściana w biurze. Być może to przedwczesna panika, ale gdyby nie tak kiepski poziom premiery sezonu, z pewnością miałabym w ten serial znacznie więcej wiary.
Krótko mówiąc, z kobietą u steru źle się na tym pokładzie dzieje. Po dwóch udanych sezonach Heather Locklear jest we "Franklin & Bash" całkowicie zbędna, a przy tym nudna, irytująca i męcząca. Jedyna nadzieja w tym, że prawnicza kreatywność niepoprawnych chłopców utrzyma ten okręt na wodzie.