"Graceland" (1×01): Agent Tomek w Ameryce
Andrzej Mandel
12 czerwca 2013, 20:12
Pomysł na "Graceland" jest całkiem dobry. Tylko czemu scenariusz sprawia wrażenie pisanego z szablonem w ręku?
Pomysł na "Graceland" jest całkiem dobry. Tylko czemu scenariusz sprawia wrażenie pisanego z szablonem w ręku?
Do "Graceland" podszedłem zachęcony wizją ciekawych problemów, z jakimi mogą stykać się funkcjonariusze różnych agencji współdziałający w jednej jednostce. Dużo akcji pod przykrywką, piękne widoki Kalifornii… wydawało się, że to przepis na sukces.
Niestety, w "Graceland" jedyną rzeczą wartą uwagi są zdjęcia. Sposób kręcenia serialu przypomina nieco skrzyżowanie teledysku z narkotyczną wizją, ale może się podobać. W każdym razie – mnie się podoba, podobnie, jak Kalifornia w tle akcji. Ale to wszystko, co mogę dobrego powiedzieć o "Graceland".
Kłopot w tym, że serial nie wciąga. Postacie, poczynając od Mike'a (Aaron Tveit), a kończąc na Paulu (Daniel Sunjata) są mało oryginalne i nieciekawe. Oglądając pilota, miałem wrażenie, że wprowadzanie postaci odbywa się zgodnie z szablonem: tu damy śmieszną sytuację, tu odrobinę napięcia, a tu podkreślimy, że "nowy jest nowy". Szybko też okazało się, że samo wprowadzanie postaci to i tak najmniejszy problem.
Akcje tej specjalnej jednostki (poczynając od wpadki pokazanej na samym początku) przypominają mi bowiem, jako żywo, rozgarniętego inaczej agenta, który skończył w polskim parlamencie. Główni bohaterowie nie zwracają specjalnej uwagi na szczegóły, zaliczają wpadkę za wpadką, a większość czasu wydają się spędzać na desce surfingowej lub ustalaniu, kto ma zmywać. Aż dziw, że jeszcze nikt nie wparował do ich kryjówki i nie zrobił z nimi porządku.
Jeszcze gorzej przedstawia się sprawa przestępców. Rzekomi Rosjanie mówią po rosyjsku z niemiłosiernie bolesnym amerykańskim akcentem i zachowują się, jakby byli stereotypowymi głupkami z Czelabińska. Z jednej strony to dobrze, bo tłumaczy to, czemu nieporadni przykrywkowcy dali sobie z nimi radę, ale z drugiej strony sprawia, że oglądanie serialu traci jakikolwiek sens.
Obowiązek jednak wzywał i na "Graceland" straciłem kilka długich godzin (pilot trwa godzinę), podczas których głównie zastanawiałem się, po co w ogóle kręcić serial zawierający w sobie tak dużo klisz, że aż wygląda, jakby był złożony tylko z nich. Mam wrażenie, że te pieniądze można było lepiej wydać na kolejny sezon "Fairly Legal" albo "Common Law" – byłoby przynajmniej śmiesznie.