Finał "Yellowstone" już jest, a my sprawdzamy, czy to faktycznie porażka na miarę "Gry o tron" – recenzja
Marta Wawrzyn
19 grudnia 2024, 16:02
"Yellowstone" (Fot. Paramount Network)
To już koniec "Yellowstone", a my sprawdzamy, jak wypadł zapowiadany z pompą finał. Czy to jest zakończenie będące spełnieniem fanowskich marzeń czy raczej druga "Gra o tron"? Uwaga, dalej spoilery z 14. odcinka 5. sezonu.
To już koniec "Yellowstone", a my sprawdzamy, jak wypadł zapowiadany z pompą finał. Czy to jest zakończenie będące spełnieniem fanowskich marzeń czy raczej druga "Gra o tron"? Uwaga, dalej spoilery z 14. odcinka 5. sezonu.
Zanim jeszcze zdążyłam na dobre obudzić się w poniedziałek rano, przeczytałam na jednym z polskich portali, że fani są "wściekli" na finał "Yellowstone", który ponoć jest gorszy od zakończenia "Gry o tron". Opóźnienie w emisji odcinków serialu w naszym kraju na platformie SkyShowtime, połączone z brakiem screenerów dla dziennikarzy (a przynajmniej przedpremierowych), poskutkowało tym, że raz jeszcze dowiedziałam się z internetów, co mam myśleć, zanim w ogóle miałam szansę cokolwiek obejrzeć.
A tak się składa, że w tym przypadku niekoniecznie zgadzam się z tymi, którzy są na "nie" – ostatni odcinek gasnącego hitu Taylora Sheridana okazał się może nie wybitny, ale co najmniej satysfakcjonujący, w zgrabny sposób zamykając losy siedmiu pokoleń Duttonów i udowadniając, że od początku taki właśnie był pomysł na całość, tylko głupie kłótnie sprawiły, że twórca zmuszony był dotrzeć tam drogą na skróty.
Yellowstone sezon 5 – co nie wyszło w finale serialu?
Choć oglądając finałowy sezon "Yellowstone", sama dawałam się porwać fanowskim emocjom i często po prostu się z nimi zgadzałam, tym razem wypadałoby przyjrzeć się trochę bardziej na chłodno temu, co się tutaj wydarzyło i przede wszystkim oddzielić – w dużym stopniu koszmarny albo co najmniej nietrafiony – finałowy sezon serialu od samego finału. Pierwsza piątka odcinków, począwszy od tego ze śmiercią Johna Duttona, wygląda na napisaną na kolanie i sklejoną na szybko, po to aby dotrzeć drogą na skróty tam, gdzie serial zgodnie z pierwotnym zamysłem miał dotrzeć w 7. sezonie.
Z kolei trwający niemal półtorej godziny finał, odcinek o tytule "Life Is a Promise", to zakończenie, które najprawdopodobniej było planowane od dawna – piękna, bardzo adekwatna, a przy tym poruszająca klamra do całej historii, na którą pewnie wszyscy byśmy spojrzeli inaczej, gdyby nie następowała po tak fatalnym sezonie. A tak, choć absolutnie nie ma porównania do kompletnej porażki, jaką był finał "Gry o tron" – aktualna ocena finału "Yellowstone" na IMDb to 7,8, a głosów zachwytu jest więcej niż głosów "wściekłych fanów" – to jednak coś w tym wszystkim zgrzyta, a niemal każdy komplement, który za chwilę padnie pod adresem Sheridana, będzie zawierać "ale".
Po stronie rozczarowań wymieniłabym przede wszystkim to, że szumnie zapowiadaną wielką konfrontację Beth (Kelly Reilly) i Jamiego (Wes Bentley) potraktowano bardzo po macoszemu, jak punkt, który niechętnie, ale trzeba odhaczyć, bo… po prostu trzeba. I zrobiono to w sposób, do którego trudno nie mieć zastrzeżeń. Z jednej strony samo rozwiązanie z walką rodzeństwa, "sprytnym" planem Beth (scenarzyści latynoskich telenowel mogliby się uczyć od Sheridana, jak pisać porządne twisty) i Jamiem lądującym na stacji kolejowej było straszliwie banalne, z drugiej, jest niedosyt, jeśli chodzi i o wspólne sceny tego znakomitego duetu aktorskiego, i samego Bentleya, który zasługiwał na więcej niż szybka śmierć po wykrzyczeniu paru frazesów.
Niezbyt angażująca ostateczna konfrontacja rodzeństwa to największy dla mnie minus finału "Yellowstone", a na drugim miejscu postawiłabym samego twórcę i jego narcyzm. Po tym okropnym występie z 13. odcinka nie mogę już znieść na ekranie Taylora Sheridana i jego Travisa – i naprawdę nie wiem, po co ten świetny scenarzysta i niespecjalne uzdolniony aktor musiał wpisać siebie nawet do finału. Po tym jak paradował półnago przez pół poprzedniego odcinka i kazał nam wysłuchiwać peanów na własną cześć, mam wrażenie, że entuzjazm fanów co do potencjalnego spin-offu o ranczu 6666 spadł w okolice zera. A i tak zbyt duży chyba już nie był. Jedynym efektem jego występów aktorskich i w finałowej serii "Yellowstone", i w "Lioness" jest irytacja fanów za każdym razem, kiedy muszą oglądać nic nie wnoszące sceny z jego udziałem. A jednocześnie wszyscy byśmy oddali sporo (ja na przykład bym oddała oba planowane spin-offy "Yellowstone") za parę minut z Kevinem Costnerem w tym finale.
Yellowstone – piękna klamra i nawiązanie do 1883 w finale
No właśnie, skoro przy Costnerze jesteśmy, przyjrzyjmy się temu, co w tym odcinku zadziałało. Po pierwsze, skromny pogrzeb Johna Duttona, na ranczu, z białymi różami, rodziną i kowbojami, a nawet krótką wizytą orła. Wszystko w tej sekwencji było piękne, pasowało do sytuacji i do tego, kim był John Dutton oraz czym było "Yellowstone" przez te wszystkie lata. O ile więc bohatera Costnera uśmiercono w sposób dość bzdurny, sklecony z tego, co Sheridan miał pod ręką po sezonie 5A, o tyle pogrzeb zafundowano mu w pewnym sensie królewski – czyli po prostu taki, jakiego sam by chciał. Oglądając te sceny z finału, z pewnością niejeden z fanów sięgnął po burbona i chusteczki.
Potem zaś wszyscy sięgnęliśmy po kalkulatory, kiedy Kayce (Luke Grimes) zaproponował niecodzienny deal Thomasowi Rainwaterowi (Gil Birmingham), sprzedając gigantyczne, warte wielokrotność tej kwoty ranczo za 1,1 mln dolarów. To rozwiązanie problemu z podatkiem, na który dzieci Johna zwyczajnie nie było stać, zostało odgadnięte przez fanów przed finałem. Ba, na Reddicie fani przypomnieli już wcześniej dokładnie te słowa z "1883" – o tym, że Duttonowie zwrócą rdzennym Amerykanom tę ziemię za siedem pokoleń – które usłyszeliśmy w zakończeniu z ust Elsy (Isabel May). "Bomba", którą Sheridan zrzucił na nas w finale, nie zaskoczyła więc prawie nikogo, kto pamiętał prequel, ale też nie o zaskoczenie chodziło (tutaj możecie sprawdzić, jak dokładnie to jest ze sobą powiązane: Yellowstone – wyjaśnienie finału).
To nie jest i nie miał być szok dla widzów, tylko klamra spajająca losy Duttonów, przez 141 lat znaczone walką o tę ziemię. Ziemię, która koniec końców do nich wcale nie należała. Taylor Sheridan, przy całym swoim zamiłowaniu do współczesnych kowbojów i absurdalnie bogatych ranczerów, z całym dobrodziejstwem inwentarza, jest jednym z nielicznych twórców, którzy ze zrozumieniem podchodzą do rdzennych Amerykanów. Ich wątki zawsze były w "Yellowstone" ważne i traktowane z szacunkiem, zarówno przez samego twórcę, jak i bohaterów serialu, w tym także Johna Duttona, który przecież nie raz i nie dwa darł koty z Rainwaterem. Takie zakończenie jest więc oczywistym wyborem – i zapewne planem Sheridana od bardzo, bardzo dawna – co jednak nie umniejsza jego wagi i piękna. Ranczo Yellowstone nigdy nie miało zostać uratowane, przynajmniej nie w takim kształcie, jakiego życzyłby sobie John Dutton. Ale koniec końców chodziło tu o coś więcej niż życzenia kogokolwiek o nazwisku Dutton.
Poetyckie zamknięcie losów posiadłości, za którą przodkowie Beth i Kayce'a dosłownie przelewali krew, jest logiczne, nieuniknione, ale i w pewien sposób szokujące. Jest wszystkim tym, czym było "Yellowstone" w swoich najlepszych momentach, w tym także hołdem dla historii i tradycji ziemi tak dzikiej jak sami Duttonowie. A jeśli ktoś nie czuje się takim zamknięciem sprawy poruszony i mówi, że wynudził się na tym finale, to cóż, śmiem twierdzić, że nigdy nie dbał o głębsze znaczenie "Yellowstone".
Yellowstone – finał znacznie lepszy niż finałowy sezon
Przyglądając się zakończeniu "Yellowstone", warto wreszcie zerknąć na bardziej praktyczną stronę całego tego wielkiego przedsięwzięcia niż to, że "obietnica przetrwała w duchu tej ziemi", więc twórca nie mógł zakończyć losów rancza inaczej. Inaczej na pewno mógł zakończyć losy Kayce'a, Beth, Jamiego itd., itp. Rodzinna wojna, którą Jamie ostatecznie przegrał, nie mogła mieć innego finału, ale z pewnością mogła mieć finał trochę ciekawszy i dający większe pole do popisu zwłaszcza Bentleyowi. Kayce z Monicą (Kelsey Asbille) oraz Beth z Ripem (Cole Hauser) zamieszkujący na koniec na swoich własnych skrawkach ziemi to też rozwiązanie w obu przypadkach adekwatne. Oboje od dawna przejawiali takie właśnie pragnienia i zostali obdarowani tym, na co zasłużyli: świętym spokojem, skromnym szczęściem z najbliższymi osobami u boku i, zwłaszcza w przypadku Kayce'a, wolnością od problemów swojego ojca.
W tym kontekście zastanawia mnie spin-off o Beth i Ripie, a dokładniej po co takowy powstaje – pomijając to, że Sheridanowi przydadzą się kolejne miliony. Para otrzymała właśnie słodko-gorzkie, ale jak na "Yellowstone" w sumie szczęśliwe zakończenie, mają własny domek na odludziu, przybranego syna, dość skromną farmę – i, przepraszam, co dalej? Mamy wyczekiwać w napięciu scen, w których doglądają razem kurczaków? Czy może banda złoli przyjdzie im tę chatynkę odebrać? Albo Beth po prostu znudzi się tym, czego wydawało jej się, że chciała? Gdzie tu jest jakikolwiek sensowny ciąg dalszy?
Szkoda, że "Yellowstone" kończy w tak chaotyczny sposób i że z ostatniego sezonu będziemy pamiętać bezsensowne zakulisowe kłótnie, byle jaki scenariusz i tors Sheridana na ekranie – bardziej niż te momenty z finału, w których serial przypomniał nam, jaki był kiedyś wielki – a na koniec dostaniemy jeszcze ileś niepotrzebnych spin-offów. W tym sensie porównanie do "Gry o tron" jest rzeczywiście adekwatne, ba, Paramount może wręcz przebić HBO, jeśli chodzi o odcinanie kuponów od znanej marki. Spójrzcie tylko na zmartwychwstanie "Dextera". Dosłownie boli to, że ten wybitny serial kończy w taki sposób. Ale cóż, zawsze będziemy mieli Elsę Dutton i myśl, że przynajmniej temu kawałkowi ziemi w Montanie została oddana sprawiedliwość.