"Revolution" (1×20): Ciąg dalszy, niestety, nastąpi
Andrzej Mandel
5 czerwca 2013, 17:32
Finał "Revolution" był taki, jak cała druga połowa sezonu. Oglądało się to z nosem przy ekranie i bólem zębów. Niestety, będzie też drugi sezon. Spoilery.
Finał "Revolution" był taki, jak cała druga połowa sezonu. Oglądało się to z nosem przy ekranie i bólem zębów. Niestety, będzie też drugi sezon. Spoilery.
"Revolution" jest modelowym przykładem zmarnowanego serialu. Punkt wyjściowy był świetny – świat bez elektryczności zapowiadał się fascynująco. Niestety, za samo pisanie scenariusza najwyraźniej zabrał się ktoś, kto uznał, że skoro ma taki mocny punkt wyjścia, to nie potrzebuje już logiki ani głównego bohatera, który budziłby zainteresowanie.
W "Revolution", mimo wielu drobnych sprzeczności, to właśnie postelektryczny świat był najmocniejszą stroną. Napędzane silnikami parowymi autobusy, auta ciągnięte przez konie czy ładowane przez lufę (z konieczności) karabiny prezentowały się świetnie i budowały wiarygodność świata "Revolution". Również reakcje społeczeństwa na apokalipsę wyglądały wiarygodnie, choć nie odbiegały od znanych schematów zdziczenia, upadku i powolnego odbudowywania władzy centralnej przez lokalnych watażków. O wiele gorzej było z głównymi bohaterami i poprowadzeniem ich wątków.
W finale, niestety, było dużo Charlie (Tracy Spiridakos), która wiecznie postępuje, jak należy i wiecznie giną przez to ludzie. To jest takie… bohaterskie. Od początku serialu ta postać denerwowała wszystkich najbardziej i była najsłabszym punktem. Jakim cudem zakochał się w niej młody Neville (JD Pardo) pozostaje dla mnie zagadką, choć teoria o przyciąganiu podobieństw ma chyba zastosowanie, gdyż JD Pardo gra równie źle, jak Tracy Spiridakos.
Przyznam, że rozwiązanie wątków nie tylko mnie nie zaskoczyło, ale też i nie usatysfakcjonowało. Cliffhanger nie zachęca mnie do oglądania 2. sezonu, a sam pomysł, aby prezydent USA na wychodźstwie przywracał swoją władzę za pomocą zrzucania pocisków nuklearnych na parę stolic zastępujących USA republik jest dziwny. Choć, trzeba przyznać, że tymczasowa siedziba prezydenta jest całkiem niezłym smaczkiem. Niemal równie dobrym, jak lokomotywy czy parobusy.
Jednak doprowadzenie do finału i to, które postacie okazały się przy nim niezbędne, wygląda na mało prawdopodobne. Jeżeli dobrze pomyśleć, to chyba większą mamy szansę, że trafi w nas meteoryt, niż na to, że Aaron (niezły Zak Orth) został celowo odnaleziony przez Mathesonów.
Na szczęście, nie wszystko było w finale (i drugiej połowie sezonu) złe. To, że "Revolution" w ogóle daje się oglądać, to nie tylko zasługa przedstawionego świata, ale i postaci, które najwyraźniej wyszły "przy okazji". Szczególnie największego łajdaka w "Revolution", czyli generała Monroe (David Lyons), którego postać nabrała tragizmu w szekspirowskim wręcz wymiarze. Co więcej – im dalej, tym bardziej kibicuje się jego postaci.
Również postać Milesa Mathesona (Billy Burke) dobrze się wpasowała i, mimo wszelkich nielogiczności, wciąż była wiarygodna. Nawet fakt, że gra on najwyżej trzema minami, zupełnie nie przeszkadza, a wręcz jakoś łagodzi sprzeczności scenariusza.
Zupełnie zmarnowano za to potencjał Elizabeth Mitchell. Szczególnie w drugiej połowie sezonu, jej postać snuje się po ekranie z dwiema minami (tragiczna rozpacz zamienna na tragiczną desperację). Rachel Matheson chwilami jest dla mnie tak wiarygodna, jak cały serial…
Z ulgą przyjąłem koniec "Revolution", a ze smutkiem wiadomość o jego kontynuacji, która nastąpi, gdyż serial dostał zamówienie na 2. sezon. Kiedy jednak porównam "Revolution" z innymi nowościami, które w tym słabym sezonie się pojawiły, to przyznam, że nie jest tak najgorzej. Ale i tak kontynuacja nie powinna mieć miejsca.