"Szaleństwo" to thriller konspiracyjny w sam raz na dzisiejsze czasy – recenzja serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
30 listopada 2024, 09:01
"Szaleństwo" (Fot. Netflix)
Patrząc na to, jak wyglądają współczesny świat, media i społeczeństwo, warunki do nakręcenia dobrego thrillera spiskowego są wręcz znakomite. Ale czy "Szaleństwo" potrafiło je wykorzystać?
Patrząc na to, jak wyglądają współczesny świat, media i społeczeństwo, warunki do nakręcenia dobrego thrillera spiskowego są wręcz znakomite. Ale czy "Szaleństwo" potrafiło je wykorzystać?
Neonaziści, anarchiści, globaliści i ukryte za kurtyną postaci w ciszy pociągające za wszystkie sznurki. Jeśli odnajdujecie się w takich klimatach jak ryba w wodzie, to "Szaleństwo" jest właśnie dla was. Ośmioodcinkowy serialowy thriller, który od niedawna można oglądać na Netfliksie, to historia po uszy zanurzona w teoriach spiskowych i wrzucająca do jednego paranoidalnego kotła wszystkie współczesne lęki. Z jakim skutkiem?
Szaleństwo – o czym jest nowy serial Netfliksa?
Głównym bohaterem serialu jest Muncie Daniels (Colman Domingo, "Euforia"), medialny ekspert polityczny, którego kariera zmierza w bardzo dobrym kierunku. Pisze książkę, jest o krok od otrzymania własnego programu w CNN, ludzie rozpoznają go na ulicy. Wszystko rozsypuje się jednak jak domek z kart, gdy podczas pobytu w odludnych lasach Pensylwanii mężczyzna zostaje przypadkowym świadkiem brutalnego morderstwa.
Choć na pozór wszystko wydaje się jasne, tajemnicze okoliczności sprawy szybko obracają się przeciwko Munciemu. Policja podchodzi z dystansem do jego wersji wydarzeń, z czasem pojawia się coraz więcej wątpliwości, a wreszcie na jaw wychodzi tożsamość ofiary – popularnego nacjonalistycznego publicysty i zwolennika supremacji białej rasy. Muncie musi udowodnić swoją niewinność, jednocześnie starając się odkryć, kto go wrabia i przy okazji odbudowując nadszarpnięte relacje z byłą żoną Eleną (Marsha Stephanie Blake, "Jak nas widzą") i synem Demetriusem (Thaddeus J. Mixson, "Reasonable Doubt").
No i rzecz jasna ujawniając większy spisek, jaki się za tym wszystkim kryje, bo co do tego trudno mieć od początku jakiekolwiek wątpliwości. Trochę dlatego, że takie są prawidła gatunkowe, a trochę z powodu samej atmosfery serialu, który od pierwszych chwil roztacza wokół siebie mocno konspiracyjną aurę. Czuć zatem, że sprawa ma drugie, trzecie, a może nawet czwarte dno i sięga znacznie głębiej, niż widać na pierwszy rzut oka. Dodajmy do tego tło rasowe zmiksowane z polityką, a otrzymamy idealne warunki, żeby wyhodować w nich trzymającą na krawędzi fotela historię. W teorii.
Szaleństwo wykłada się na poziomie scenariusza
Z praktyką jest niestety gorzej, bo im dalej w opowieść, tym wyraźniejsze stają się liczne problemy trapiące "Szaleństwo", zwłaszcza jeśli chodzi o kwestie scenariuszowe. Było to dla mnie bardzo rozczarowujące odkrycie, bo o ile uważam, że fabularny punkt wyjścia jest bardzo ciekawy, o tyle jego rozwinięcie wypada już zwyczajnie kiepsko i dotyczy to szczególnie pierwszych odcinków.
Te wystawiają bowiem cierpliwość oglądającego na dużą próbę, obciążając go albo po prostu dziurawą, albo w najlepszym razie mocno naciągniętą logiką. Scenarzyści serialu, w tym jego twórca Stephen Belber ("Tommy"), starają się to nadrobić, wrzucając wiele kwestii choćby do wygodnego worka z uprzedzeniami, ale w tym przypadku to nie działa. Fabularne fundamenty są tak liche, że widz musi brać wszystko na wiarę i tylko od jego dobrej woli zależy, czy będzie brnął w to dalej. Sama historia nie daje jednak ku temu zbyt przekonujących argumentów.
A szkoda, bo później (czyli mniej więcej od 3. odcinka) robi się nieco lepiej i "Szaleństwo" pokazuje, że jest w nim jednak pewien potencjał. Rzecz wciąż jest naiwna i absolutnie nie stoi w jednym rzędzie z najlepszymi thrillerami konspiracyjnymi, ale przynajmniej momentami gwarantuje jakąś dawkę emocji i napięcia. Niestety, tylko momentami, bo nie jest to bynajmniej stan permanentny, mimo że sytuacja głównego bohatera w sumie powinna tego wymagać. Tak to już jednak jest, gdy zamiast gęstego, dwugodzinnego filmu robi się rozwodniony, trzy razy dłuższy serial.
Szaleństwo jest wbrew tytułowi zbyt normalne
Do tego mogliśmy już jednak przywyknąć, więc dłużyzny, których na przestrzeni całego sezonu nie brakuje, to nic zaskakującego. Bardziej dziwi fakt, że choć serial wykorzystuje mnóstwo potencjalnie kontrowersyjnych elementów, to wyłaniająca się z nich układanka jest ostatecznie tak… zwykła.
Znów, można szukać usprawiedliwień i argumentować, że na tym właśnie polega serialowe "szaleństwo", że jest tak normalne. Mi jednak bliżej do opinii, że atrakcje w rodzaju spotkań neonazistów z sąsiedztwa, odwiedzin w anarchistycznej komunie miłośników broni czy wizyt w klubie dla swingersów powinny jakoś się wyróżniać. Co innego normalizacja czegoś nie do pomyślenia, a co innego uczynienie tego nudnym. Tutaj tymczasem dominuje scenariuszowa szarzyzna i kompletny brak energii, który sprawia, że cała historia na dobrą sprawę ani razu nie nabiera porządnego rozpędu.
Jak wspominałem, są chwile, gdy "Szaleństwo" przyspiesza na tyle, żeby przykuć uwagę oglądającego. Nigdy nie trwają one jednak zbyt długo i zawsze giną w ogólnie mdłym obrazie, który ożywiają najczęściej kreacje aktorskie. Colman Domingo to chodząca charyzma i tutaj tylko potwierdza swoją klasę, nawet pomimo braku wsparcia ze strony scenariusza, który utrudnia mu uczynienie Munciego pełnokrwistą postacią. Drugi plan jest wybrakowany jeszcze mocniej, ale John Ortiz ("Małpi biznes") jako pozbawiony złudzeń agent FBI Franco Quinones czy Alison Wright ("The Americans") zajmująca się profesjonalnym usuwaniem problemów to wykonawcy, których sama obecność czyni serial z miejsca lepszym.
Szaleństwo – czy warto oglądać serial Netfliksa?
Tego rodzaju jakościowych części większej całości jest wbrew pozorom w "Szaleństwie" sporo, a na pewno tyle, żeby dało się ten serial w miarę bezboleśnie przyjąć, przymykając oko na jego wady. Obiecując piekielnie wciągającą intrygę, twórcy dostarczyli ją jednak z tak licznymi defektami, że seans bardzo na tym traci, nie oferując ani szczególnie mocnych przeżyć, ani głębszych refleksji. Chociaż nie, te ostatnie się pojawiają, ba, właściwie to prawie cały finał jest im poświęcony, zapominając, że na koniec widzów powinno się jeszcze dodatkowo pobudzić, a nie próbować uśpić.
Choć więc można docenić stojącą za tą produkcją ideę i ogólne przesłanie, sposób, w jaki przemiela się tu polityczne ekstremizmy, medialne fake newsy i korporacyjne wpływy, jest bliższy pulpowej rozrywce niż rzeczywistej paranoi. To natomiast osłabia wydźwięk fabuły, ale przede wszystkim czyni ją miałką z czysto odbiorczego punktu widzenia. A mówiąc prostszym językiem, "Szaleństwo" po prostu nie dostarcza wystarczającego funu, żeby zaraz po obejrzeniu nie wylądować na półce z serialami do natychmiastowego zapomnienia.