"Save Me" (1×01-02): Ratunku!
Nikodem Pankowiak
26 maja 2013, 16:47
Niedawno doszedłem do wniosku, że od jakiegoś już czasu nie widziałem słabej komedii – i proszę, oto na horyzoncie pojawia się "Save Me".
Niedawno doszedłem do wniosku, że od jakiegoś już czasu nie widziałem słabej komedii – i proszę, oto na horyzoncie pojawia się "Save Me".
"Komedia" (cudzysłów użyty świadomie) z Anne Heche w roli głównej została zamówiona przez NBC już rok temu, ale szefowie stacji chyba nie pokładają w niej szczególnych nadziei, skoro z emisją czekali aż do sezonu letniego. Wszyscy wiemy, że jest to okres, gdy emitowane zostają anulowane wcześniej produkcje oraz te, która już się zamówiło, choć w sumie nie wiadomo dlaczego, i teraz należy je pokazać widzom. Ot, taki serialowy śmietnik przepełniony słabeuszami. Dokładnie w takim miejscu powinno znaleźć się "Save Me".
Beth jest złą żoną i matką, to ludzki wrak zatracający się w alkoholowych uniesieniach, przy każdej okazji zawstydzający swoją rodzinę i przyjaciół. Pewnego dnia, jak zwykle pijana, krztusi się kanapką, umiera (jej zdaniem) i wraca do świata żywych. Nic nie wygląda już tam samo, ponieważ powrót z zaświatów wiąże się z nawiązaniem bezpośredniego połączenia z Bogiem. Jest przekonana, że przemawia przez nią Najwyższy, co szybko próbuje udowodnić swoim najbliższym oraz widzom.
Główna bohaterka nie wychodzi natychmiast na ulice, by głosić słowo Pana. Zamiast tego zaczyna dawać ludziom dobre rady, wtrąca się w ich sprawy, a wszystko to w imię Stwórcy. Odwiedza nawet po raz pierwszy kościół, by już po kilku sekundach przebywania w nim popaść w muzyczną ekstazę podczas występu z zespołem gospel. Ba, Beth potrafi, a przynajmniej wszystko wskazuje na to, że potrafi, nawet jeśli tego nie ogarnia, kontrolować pogodę i kierować ją przeciwko innym. Na przykład przeciw kochance męża. Czyż to nie wspaniałe, że zapijaczona gospodyni domowa nagle steruje błyskawicami niczym gromowładny Zeus? Odpowiadam: nie.
Właśnie na tym polega cały problem z "Save Me": nie jest uroczy, nie jest zabawny, jest taki sam jak cały pomysł na fabułę – idiotyczny. Choć może gdyby za produkcję serialu wziął się ktoś bardziej rozgarnięty, historia osoby przekonanej, że mieszka w niej Bóg zyskałaby jakiś potencjał. Niestety ktoś tu chyba jeszcze nie dojrzał do pracy nad własną produkcją i dlatego otrzymaliśmy taką papkę. W ciągu dwóch odcinków nie zaśmiałem się dosłownie ani razu (!) i przysięgam, nie wynikało to z moich uprzedzeń, ta komedia po prostu jest tak bardzo nieśmieszna. Może i kogoś rozbawią rozmowy z Bogiem prowadzone na toalecie, wymiotowanie do kubła na śmieci czy… Już nawet nie chcę pamiętać, jak głupich scen byłem świadkiem. I dobrze, mam nadzieję, że już za chwilę zapomnę o nich całkowicie.
Zdecydowanie najgorzej wypadła scena, gdzie X zostaje rażona piorunem. Całość wyglądała niczym żywcem wyjęta z kina familijnego klasy G emitowanego w niedzielne przedpołudnia przez stację ze słoneczkiem w logo. Naprawdę, w XXI wieku robienie czegoś tak złego zwyczajnie nie przystoi, a w "Save Me" irytuje mnie właściwie wszystko, nawet lubiana do tej pory przeze mnie Anne Heche. Jej przesadnie uduchowiona postać zaczyna męczyć bardzo szybko. Niestety nie lepiej jest z resztą bohaterów. Mąż czy córka jeszcze przed chwilą jej nie znosili, aby odpuścić Beth wszystkie grzechy, nawet gdy ta nadal zachowuje się jak wariatka. Tyle że trzeźwa.
Wszyscy wiemy, jak skończy ten serial. Szefowie stacji zdejmą go z anteny, a nikt nawet tego nie zauważy (kto normalny ogląda NBC w wakacje?). Dlatego w sumie nie powinienem na tę produkcję zwracać najmniejszej uwagi, a tym bardziej irytować się już samym faktem jego istnienia. Niestety, problem ze mną taki, że wciąż nie potrafię zaakceptować obecności takich "arcydzieł" na ekranach.