"Teacup" to nowy horror, który polecał Stephen King. Sprawdzamy, czy warto oglądać – recenzja serialu
Kamila Czaja
7 grudnia 2024, 10:07
"Teacup" (Fot. Peacock)
"Teacup" ma dobrą obsadę i bardzo ciekawy punkt wyjścia. Czy warto oglądać serialowy horror z Yvonne Strahovski, który niedawno polecał Stephen King?
"Teacup" ma dobrą obsadę i bardzo ciekawy punkt wyjścia. Czy warto oglądać serialowy horror z Yvonne Strahovski, który niedawno polecał Stephen King?
Czasem z dwojga złego lepszy jest serial konsekwentnie słaby, który już od początku sugeruje, że najlepiej za dużo się nie spodziewać. Tymczasem "Teacup" platformy Peacock, u nas dostępny z opóźnieniem na SkyShowtime, czyli serial grozy stworzony przez Iana McCullocha ("Yellowstone"), z Jamesem Wanem ("Obecność") wśród producentów wykonawczych, oczywiście musiał mi dać nadzieję na rewelacyjną gatunkową propozycję. A potem mi ją odebrać, kiedy już byłam gotowa tej produkcji bronić przed niskimi ocenami i krytycznymi recenzjami. "Teacup" w opiniach krytyków i krytyczek uzyskał na moment pisania tego tekstu zaledwie 54/100 (Metacritic) i 6,5/10 (Rotten Tomatoes). Oglądając pierwsze dwa, trzy odcinki serialu inspirowanego powieścią "Stinger" Roberta McCammona z 1988, byłam przekonana, że najwyraźniej świat nie poznał się na tym zaskakująco ambitnym tytule.
Teacup – o czym jest serialowy horror SkyShowtime?
Na moje usprawiedliwienie: na początku jest faktycznie całkiem ambitnie. Trafiamy do Georgii, do domu rodziny Chenoweth. Maggie (Yvonne Strahovski, "Opowieść podręcznej"), weterynarka, ma z jakiegoś powodu trudne relacje z mężem, Jamesem (Scott Speedman, "Chirurdzy"), i odreagowuje frustracje na teściowej, Ellen (Kathy Baker, "The Ranch"). Nie wiemy, co się wydarzyło, ale da się wyczuć napięcie. Są też dzieci – nastoletnia Meryl (Émilie Bierre, "Jak być rodzicem idealnym") i młodszy Arlo (Caleb Dolden, "Single Parents").
Na ranczu zaczną się wkrótce dziać dziwne rzeczy, pewnie jakoś powiązane z krzyczącą kobietą (Adelina Anthony, "Vida"), którą widzieliśmy w prologu. Zwierzęta szaleją, fale radiowe ulegają zakłóceniu… Atmosfera jeszcze się zagęszcza, gdy do Chenowethów dołączają sąsiedzi: Valeria (Diany Rodriguez, "Czarna lista") i Ruben (Chaske Spencer, "Angielka") z synem, Nicholasem (Luciano Leroux, "Yellowjackets"), a także nieco starsze i bardziej konserwatywne małżeństwo, Donald (Boris McGiver,"Evil") i Claire (Holly A. Morris, "Stranger Things").
Teacup – serial o grupie ludzi w obliczu zagrożenia
Gdy okaże się, że z tajemniczych przyczyn wszyscy uwięzieni są na określonym terenie, a przekroczenie równie tajemniczej linii powoduje drastyczne skutki, wszystkie napięcia pomiędzy bardzo różniącymi się od siebie, powiązanymi skomplikowaną siecią relacji ludźmi trzeba będzie odłożyć na później i współpracować, by odkryć, czym jest śmiertelne zagrożenie, czyhające nie tylko w ciemności. I początkowo "Teacup" doskonale rozgrywa zarówno warstwę związaną z grozą czającą się poza domem, jak i psychologiczne wątki w rodzinach i pomiędzy nimi.
Dużo jest w efekcie ciekawych rozmów w zmieniającym się składem dwójkach, rodzą się nowe więzi, na jaw wychodzą sekrety, a równocześnie trzeba chodzić nocą po lesie, z którego można już nie wrócić. Intrygujące, niepokojące – wszak nikomu nie należy ufać – i niegłupie. Widzimy różne sposoby radzenia sobie z lękiem, a do tego jeszcze wspomniane przez bohaterów i bohaterki ważne dla nich utwory muzyczne sprytnie wracają w napisach końcowych, często na zasadzie ironicznego kontrastu z tym, co się dzieje w samym odcinku. Jest nawet Noel Coward z "I Went to a Marvelous Party"!
Teacup zaczyna się kameralnie, kończy bezsensownie
Tyle że im dalej, tym gorzej, a kiedy już wyjaśni się, czemu Arlo jest nie tylko sobą, skąd wzięła się pułapka, na czym polega prawdziwa groza sytuacji, serial zmienia się w odhaczającą kolejne punkty fabułkę, katalog schematycznego horroru science fiction w ziemskiej scenerii. I chociaż kwestia tego, dlaczego wróg jest aż tak trudny do powstrzymania, dawała potencjał na więcej angażujących wątków, to po jakimś czasie kolejne "niewyobrażalne dylematy" i "nieludzkie wyzwania moralne" stają się tylko kolejnymi przystankami na drodze do finałowych rozstrzygnięć, które ogląda się bez emocji. Nie chcę za dużo zdradzać, ale sięgnięto po oklepane chwyty, a potem przeniesiono na nie ciężar całości. Po paru odcinkach nawet dialogi się pogorszyły, pełniąc już tylko rolę frazesów pomiędzy kolejnymi "przygodami".
Bardzo szkoda, bo gdyby "Teacup" cały był taki jak początkowe odcinki, można by mówić o jednym na najbardziej udanych gatunkowych kostiumów dla psychologicznego dramatu niemal scenicznego – pierwsze odcinki to bowiem niemal klaustrofobiczny teatr na temat relacji międzyludzkich i radzenia sobie z zagrożeniem. Natychmiastowo wchodzi się w ten świat i chce towarzyszyć tej rodzinie – ale do czasu, bo później zostajemy z jakimiś typami ludzkimi zamiast wiarygodnych ludzi. Broni się jeszcze niejednoznaczna, oszczędna w środkach Baker, ale reszta obsady mimo warsztatu daje się w wielu scenach zamknąć w rolach określonych kilkoma podstawowymi słowami. Jasne, miło zobaczyć, jak Strahovski znów gra twardzielkę niepozbawioną skrywanej przed światem wrażliwości, ale już więcej zniuansowania miała jej, dla wielu kultowa, postać w "Chucku".
Teacup – czy warto oglądać horror SkyShowtime?
Problem z "Teacup" jest też taki, że im bardziej ktoś dał się wciągnąć udanemu początkowi, tym gorzej znosi późniejszą płyciznę. Ja na przykład naprawdę ciekawa byłam i tego, co kryje się za całą tajemnicą, na przykład kim jest postać ukrywająca się za maską gazową, jak i tego, w jaką stronę pójdą nowe i stare związki, przyjaźnie i niechęci zmuszonego do przebywania razem towarzystwa. I naprawdę rozczarowałam się, jak to wszystko mechanicznie i naiwnie rozegrano. Nie tylko nie jest już strasznie, robi się też po prostu banalnie, płytko, nijako. A to, co wydawało mi się odświeżającą formułą, czyli odcinki półgodzinne zamiast godzinnych (z wyjątkami, bo odcinek 5., w którym serial niepotrzebnie sięga po retrospekcje, żeby bardzo dokładnie objaśnić wszystko, gdyby ktoś nie zrozumiał, jest na domiar złego dwa razy dłuższy), stało się z czasem zaletą już tylko dlatego, że szybciej nadciągał koniec…
A raczej: koniec pewnych spraw, który okazał się zaledwie prologiem potencjalnych kolejnych, większych. Byłabym pewnie nieco łaskawsza dla "Teacup", gdyby okazało się miniserialem, ale wizja dalszego oglądania, jak całą psychologię zastąpiło skradanie się, a wszystko rozrasta się w jeszcze mniej kameralną, a przez to jeszcze mniej oryginalną historię, zupełnie mnie nie kusi. Stephena Kinga, który polecał serial osobom lubiącym "Lost: Zagubionych" i "Stamtąd", można by spytać, czy chodzi o "Lost" z początku czy z końca. Przy czym tu nie trzeba do spadku jakości tak wielu sezonów, bo drogę od zachwytu do zniechęcenia pokonuje się w ciągu mniej więcej pięciu godzin.