"The Goodwin Games" (1×01): Gra o wszystko
Marta Wawrzyn
23 maja 2013, 19:23
Po ponad roku od zamówienia przez FOX wystartowała komedia "The Goodwin Games". Serial raczej nie przetrwa, a szkoda, bo jest całkiem sympatyczny.
Po ponad roku od zamówienia przez FOX wystartowała komedia "The Goodwin Games". Serial raczej nie przetrwa, a szkoda, bo jest całkiem sympatyczny.
"The Goodwin Games" to komedia twórców "How I Met Your Mother" o trójce rodzeństwa Goodwin, którym ojciec matematyk (Beau Bridges) zostawił gigantyczną fortunę. Oczywiście nie mieli o niej pojęcia, a teraz mają o nią zagrać w gry planszowe. Żeby było dziwniej, pojawia się czwarty uczestnik zabawy, który dzieckiem zmarłego pana Goodwina zdecydowanie nie jest. Nie będę tu pisać, jak ów czwarty uczestnik skończył, ale była to dość nietypowa sytuacja, która pewnie zostanie wyjaśniona w kolejnych odcinkach.
Głównych bohaterów "The Goodwin Games" – trójkę rodzeństwa, którzy wracają do rodzinnego domu na pogrzeb od dawna niewidzianego taty – grają Scott Foley, Becki Newton i T.J. Miller. Każde z nich jest inne, każde z nich jest jakieś. Henry (Scott Foley) pracuje jako lekarz, nie lubi okazywać emocji, jest z siebie bardzo dumny, uwielbia się chwalić oraz ma w dużym mieście narzeczoną, której nie widzieliśmy, a w rodzinnym miasteczku byłą dziewczynę, która jest naprawdę fajna (gra ją znana z "Trawki" Kat Foster). Jimmy (T.J. Miller) właśnie wyszedł z więzienia, posiada loki cherubinka, dług do uregulowania i kilkuletnią córkę, która dobrze zna jego złodziejskie skłonności. Chloe (Becki Newton) kiedyś była dobra z matematyki, ale odkąd wyrosły jej piersi, postanowiła na show biznes. Sukcesów w nim jednak wyraźnie nie odnosi.
Jako dzieci wszyscy byli zmuszani przez ojca do grania w gry planszowe, teraz mają zagrać po raz ostatni – o jego fortunę. Takie nietypowe pomysły rzadko wypadają naturalnie, w "The Goodwin Games" nie ma jednak wrażenia sztuczności. Wszystko tu gra, wszystko jest na swoim miejscu, wszyscy aktorzy wypadają tak jak trzeba w swoich rolach i jest między nimi mnóstwo fajnej chemii. Dzięki nim łatwo uwierzyć, że taka sytuacja faktycznie mogła mieć miejsce, a jeszcze łatwiej poczuć ich emocje.
Bo, podobnie jak "HIMYM", "The Goodwin Games" nie jest serialem, który sprawia, że widz pokłada się ze śmiechu. W pilocie naprawdę śmiesznych scen było może kilka, ale nie ma to aż takiego znaczenia. Ważniejsze dla mnie jest to, że emocje wydają się prawdziwe, a historia ciekawa. Już teraz zastanawia mnie, czemu pan Goodwin wychowywał dzieci sam (co się stało z ich matką?) i dlaczego w końcu go znienawidziły (Chloe nie widziała ojca od sześciu lat). Flashbacki sprzed ok. 20 lat pokazują ich jako całkiem szczęśliwą rodzinę. Fakt, dzieci wydają się nie przepadać za planszówkami, które ojciec uwielbia, ale chyba nie to ich tak poróżniło? A może jednak?
Gdyby ten sympatyczny serial otrzymał szansę, pewnie mógłby rozwinąć się tak jak "How I Met Your Mother". Niestety, FOX zamówił tylko siedem odcinków, praktycznie zrezygnował z promocji i w efekcie debiut wypadł fatalnie. Nie ma żadnych szans na rozwinięcie tej historii. Mogę więc zachwycać się aktorami, mogę cieszyć się, że są tu emocje, jest ciepło, jest mnóstwo odcieni słodkości i trochę gorzkości – to wszystko na nic. Więcej odcinków i tak nie będzie.
Można obejrzeć albo te siedem odcinków, albo odpuścić sobie serial całkiem. To już Wasz wybór. Ja "The Goodwin Games" obejrzę i pewnie za siedem tygodni będę psioczyć na FOX-a, że znów popełnił błąd. Nawet jeśli komedia nie okaże się wybitna (na razie jest po prostu lekka i przyjemna, do wybitności jej daleko), to i tak będzie mi jej szkoda.
Swoją drogą, patrzenie, jak amerykańskie stacje wywalają pieniądze na seriale, które potem wyrzucają do kosza jeszcze przed premierą, z roku na rok robi się dla mnie coraz trudniejsze.