"Lioness" w 2. sezonie stawia na jeszcze więcej akcji, emocji i wyrazistą nową bohaterkę – recenzja serialu
Marta Wawrzyn
1 listopada 2024, 15:34
"Lioness" (Fot. Paramount+)
Gotowi na listopad z Taylorem Sheridanem? Na pierwszy ogień idzie "Lioness", która powraca z 2. sezonem i nie zawodzi, od początku wrzucając widza w sam środek akcji. Jest zdecydowanie mocniej, szybciej i bardziej intensywnie.
Gotowi na listopad z Taylorem Sheridanem? Na pierwszy ogień idzie "Lioness", która powraca z 2. sezonem i nie zawodzi, od początku wrzucając widza w sam środek akcji. Jest zdecydowanie mocniej, szybciej i bardziej intensywnie.
Taylor Sheridan – to nazwisko będziemy w listopadzie odmieniać na wszelkie możliwe sposoby, tak że pod koniec miesiąca będziecie mieć już pewnie wrażenie, że wyskakuje na was z lodówki. Trudno jednak, żeby było inaczej, skoro spec od spec od najbardziej hitowych amerykańskich produkcji ma w bardzo krótkim czasie aż trzy duże premiery. Ta najbardziej wyczekiwana to finałowa seria "Yellowstone", do której po paru dniach ma dołączyć świetnie zapowiadający się "Landman" z Billym Bobem Thorntonem. A na razie, w ramach przystawki, dostaliśmy 2. sezon "Lioness", i powiem tak: gdyby wszystkie telewizyjne przystawki były takiej jakości, nie mielibyśmy na co narzekać.
Lioness sezon 2 – jeszcze więcej akcji, emocji i adrenaliny
"Lioness" w 2. sezonie straciła pierwszy człon nazwy, "Special Ops" (i dobrze), za to wiele zyskała w porównaniu z wyrazistą, ale jednak nierówną debiutancką serią. DNA serialu – na które składa się amerykański patriotyzm w wersji znacznie bliższej jastrzębiom niż gołębiom oraz miks dużej dawki akcji i testosteronu z silnymi postaciami kobiecymi – oczywiście pozostało bez zmian. A jednocześnie zarówno wszystko to, co w serialu działało, jak i to, co mogło w nim irytować, zostało podkręcone. Produkcja, w Polsce dostępna w SkyShowtime, w 2. sezonie – widziałam przedpremierowo cztery odcinki z ośmiu – wciska gaz do dechy, nie dając odetchnąć ani widzowi, ani swoim bohaterom. I ogląda się to przepysznie, nawet jeżeli nie do końca akceptuje się przekaz serialu i takie, a nie inne jego podejście do kwestii bezpieczeństwa narodowego USA.
Zostawiając jednak amerykańską propagandę na boku, nowych odcinków "Lioness" nie da się nie pochwalić. 2. sezon wrzuca widzów w sam środek akcji już od pierwszej minuty, pokazując porwanie wpływowej kongresmenki na amerykańskiej ziemi i zabójstwo jej rodziny. Błyskawicznie okazuje się, że sprawa jest znacznie szerzej zakrojona i ma związek z meksykańskimi kartelami oraz potencjalnym nowym prawem antyimigracyjnym, do akcji wkroczyć więc musi Joe (Zoe Saldaña) ze swoją ekipą. 1. odcinek to pościgi i strzelaniny, z małą przerwą na rodzinne gotowanie, jako że nasza bohaterka ma postanowienie, aby nieco zmienić swój zaburzony work/life balance. Przyglądajcie się uważnie ludziom Joe, a wypatrzycie pewne bardzo fajne cameo. W premierze nie zobaczycie za to jeszcze nowej agentki Lioness – ta pojawi się później.
Po tym jak dochodzi do akcji na terenie Meksyku, którą możecie zobaczyć w końcówce 1. odcinka, 2. sezon hitu Taylora Sheridana nie zwalnia tempa, a wręcz jeszcze przyspiesza, szykując swoich bohaterów do istnej wojny z kartelem. W pierwszej połowie sezonu oglądamy znacznie mniej zakulisowych rozmów politycznych – choć oczywiście wracają i Kaitlyn (Nicole Kidman), i Byron (Michael Kelly), i sekretarz stanu USA, Edwin Mullins, w którego raz jeszcze wciela Morgan Freeman – za to dużo więcej "dziania się". Minus jest taki, że czołowi aktorzy trochę się marnują, ale ogólnie to dobra zmiana. Nowe odcinki "Lioness" zdecydowanie podnoszą i poziom adrenaliny, i poziom emocji zwłaszcza dla Joe, z jednej strony uzależnionej od życia w ciągłej akcji, z drugiej przekonanej o słuszności tego, co robi, a z trzeciej, bardziej niż kiedykolwiek świadomej ogromnych kosztów osobistych, jakie ponosi. Zoe Saldaña nie kłamała w wywiadach, poziom intensywności, presji i desperacji dla Joe rzeczywiście bardzo mocno rośnie.
Lioness sezon 2 – Genesis Rodriguez kontra Zoe Saldaña
W 2. sezonie "Lioness", zgodnie z zapowiedziami, wraca Laysla De Oliveira jako Cruz Manuelos, a ponieważ o okolicznościach jej powrotu zabroniono nam pisać w recenzjach, to tego nie zrobię. Napiszę może tylko, że jej postać jednak trochę blednie w porównaniu z tym, co pokazuje nowa w ekipie Genesis Rodriguez ("The Umbrella Academy") jako Josie, kapitan amerykańskiej armii o interesującej historii osobistej. Znów wypada mi tylko zgodzić się z Saldañą, która nazwała relację Joe z nową bohaterką powiewem świeżego powietrza. Zdecydowanie tak jest, ponieważ Josie to nie druga Cruz. Na dzień dobry widzimy ją, jak dosłownie obija pysk szefowej programu Lioness, a potem ich relacja bynajmniej nie staje się mniej napięta. Wręcz odwrotnie.
Ta dziewczyna, jej historia i to, co potencjalnie może zrobić – bądź nie zrobić – w ramach misji dodaje dreszczyku w 2. sezonie "Lioness". W jakimś sensie kobiece bohaterki Taylora Sheridana są do siebie podobne i wszystkie mają w sobie nutkę tej dzikości i nieprzewidywalności, co Beth Dutton (Kelly Reilly), ulubienica fanów "Yellowstone", ale to właśnie Josie wydaje się być najbliżej do tego szalonego ideału. Ogląda się ją świetnie, wręcz coraz lepiej z odcinka na odcinek, bo wątpliwości po obu stronach tylko rosną zamiast ustabilizować się na jakimś rozsądnym poziomie.
Dodajmy do tego fakt, że Rodriguez jest fantastyczna w tej roli, i mamy komplet. Przy pełnej świadomości, że "Lioness" nie takie nazwiska ma w obsadzie, oglądając 2. sezon, dosłownie wypatrywałam kolejnych jej wspólnych momentów z Saldañą, choć to nie jedyna relacja Josie, gdzie dochodzi do ostrzejszych tarć. Sheridan znakomicie obsadził tę postać, przedstawiając widzom kolejną charyzmatyczną i świeżą aktorkę.
Lioness sezon 2 – czysta rozrywka w najlepszym wydaniu
Wszystko to razem składa się na bardzo, bardzo atrakcyjną całość, oczywiście w swojej konwencji. Jeśli nie uwielbiacie Sheridana, "Lioness" pewnie nie będzie tym tytułem, który was do niego przekona. Jeśli kochacie jego produkcje i przyjmujecie je z całym dobrodziejstwem inwentarza, będziecie pochłaniać każdy odcinek "Lioness", jak tylko się ukaże, i chcieć więcej. Szpiegowski hicior, wrzucający kobiety w zazwyczaj bardzo męski świat, jest w 2. sezonie szybszy, mocniejszy, bardziej intensywny i sprawia jeszcze więcej frajdy. Pod względem skomplikowania postaci to może nie jest drugie "Homeland" – raczej kobiecy "Jack Ryan" – ale czy komuś to przeszkadza?
Można by oczywiście długo zżymać się na uproszczenia, patos, patriotyzm podkręcony do potęgi entej (od dialogu z "Kochasz swój kraj?" w roli głównej wciąż mnie bolą uszy, zęby i wszystko inne), brak dystansu, usprawiedliwianie wątpliwych moralnie działań Amerykanów źle pojmowanym idealizmem itp., itd. Dopóki jednak oglądamy "Lioness" ze świadomością, że nie przedstawia ona obiektywnej prawdy o świecie, a jedynie pewien punkt widzenia, możemy się świetnie bawić. Bo właśnie tym jest produkcja Sheridana – czystą, totalną rozrywką, która w 2. sezonie jeszcze bardziej trzyma widza na krawędzi fotela. I czasem to jest dokładnie to, czego nam wszystkim trzeba.