"The Big Bang Theory" (6×24): Smutne pożegnania
Agnieszka Jędrzejczyk
17 maja 2013, 21:00
Podczas wyczekiwania finału 6. sezonu "The Big Bang Theory" prześladowało mnie nieznośne, podskórne przeczucie, że coś pójdzie nie tak. Przewijałam więc w głowie cały sezon, starając się znaleźć podstawy, by je obalić, ale chyba w ten sposób niechcący je przywołałam. Bo niestety, finał obecnego sezonu zawodzi praktycznie na całej linii. Spoilery.
Podczas wyczekiwania finału 6. sezonu "The Big Bang Theory" prześladowało mnie nieznośne, podskórne przeczucie, że coś pójdzie nie tak. Przewijałam więc w głowie cały sezon, starając się znaleźć podstawy, by je obalić, ale chyba w ten sposób niechcący je przywołałam. Bo niestety, finał obecnego sezonu zawodzi praktycznie na całej linii. Spoilery.
W zasadzie sama nie wiem, czego się spodziewałam. Patrząc wstecz, na sezon i na swoje własne wrażenia, mogę powiedzieć tylko tyle, że poza kilkoma naprawdę świetnymi odcinkami, "The Big Bang Theory" już dawno przestało bawić mnie tak jak kiedyś. Choć odczuwam niesamowitą sympatię wobec bohaterów i całego pomysłu, wokół którego serial się obraca, coraz częściej łapię się na tym, że stereotypowe podejście do tematu geekostwa zaczyna mnie irytować. Do tego coraz bardziej sztuczne i kiepskie żarty oraz dryfowanie w pustce – bo przez cały sezon nie zmieniło się właściwie nic – i łapię się na tym, że cała ta sympatia powoli, acz skutecznie, ze mnie ulatuje. Bardzo więc chciałam liczyć na dobry, ciekawy finał – ale wyszło jak zwykle.
"The Bon Voyage Reaction" na powrót skupia się na zapomnianej i zakurzonej postaci Leonarda, proponując mu 4-miesięczny wyjazd na ekspedycje Stephena Hawkinga. Jak nietrudno się domyślić, pierwszą osobą, której taki stan rzeczy nie będzie odpowiadać, jest Sheldon. Penny przyjmuje te wieści jak każda kochająca partnerka – wsparciem i zrozumieniem. Problem w tym, że oglądanie zarówno Sheldona dającego wyraz swojemu niezadowoleniu, jak i wspierającej ukochanego Penny nie jest ani zabawne, ani emocjonujące. Chemia pomiędzy dwójką zakochanych wyparowała już dawno temu, a kilka krótkich scen pomiędzy nimi to zdecydowanie za mało, żeby na powrót poczuć tu jakikolwiek ogień. Wszystko przeszło do takiego porządku dziennego, że zupełnie nie ma mowy o uczuciach – ten związek jest tak stabilny jak wmurowana w ścianę cegła, której nic nie może ruszyć. Nuda.
Z kolei Sheldon miotał się na prawo i lewo w próbach zrozumienia stanowiska Penny i poradzenia sobie z własną zazdrością, ale jak słowo daję, nie zaśmiałam się ani razu. Gdyby Sheldona w ogóle w tym odcinku nie było, nawet bym tego nie zauważyła – a przecież mowa o zwykle najjaśniejszym punkcie serialu. Tak brakowało w tym odcinku jakiegokolwiek wyczucia, że ucierpiała na tym nawet jego najciekawsza postać. Prawie nic się w "The Bon Voyage Reaction" nie kleiło.
Z drugiej strony rozwiązała się sytuacja Raja, szkoda tylko, że na niekorzyść. Kate Micucci jako Lucy była przeurocza i miałam nadzieję, że powoli jak powoli, ale ostatecznie nowa sympatia Raja dostanie się pod opiekuńcze skrzydła paczki – tym bardziej, że naprawdę cieszyło mnie szczęście nieszczęsnego Raja. Niecodzienna osobowość Lucy i dziwne komentarze mogłyby wprowadzić do grupy ciekawą dynamikę, jednak zamiast tego twórcy zdecydowali się doprowadzić do bolesnego rozstania. Przykro się robi, gdy po raz kolejny tak sponiewierany bohater otrzymuje cios, podczas gdy wszystkim wokół układa się lepiej niż dobrze. Świetnym momentem – i o dziwo, powiewem świeżości – było za to powrócenie do korzeni w relacji z Howardem i mówienia na ucho. Niestety to tylko przypomina, jak dobrym serialem było "The Big Bang Theory" wcześniej…
Tak czy inaczej, to właśnie postać Raja spotkał w tym finale zaszczyt rozwinięcia, bo szok związany z rozstaniem z Lucy sprawił, że wyzbył się nieśmiałości w rozmawianiu z kobietami. Scena z Penny była najsłodszym momentem całego serialu – akurat wtedy, gdy Leonard był już w drodze na drugi koniec świata – i miłym pocieszeniem na zakończenie finału. Fatalnych wrażeń nie zaciera, ale przynajmniej zostawia jakieś pozytywne ślady.
Nie ma się co dłużej rozpisywać – finał zawiódł, jak tylko zawieść mógł. Żadnych znaczących zmian, żadnych zapowiedzi ciekawych zmian, żadnych interesujących relacji, i żeby było śmieszniej, żadnych śmiesznych żartów. W "The Big Bang Theory" od dawna jest za dużo wątków i za dużo postaci, żeby w nieco ponad dwudziestu minutach zdołał wypracować idealną równowagę dla wszystkiego. Z czegoś będzie trzeba w końcu zrezygnować.