"Doktor Odyssey" to cudownie głupia rozrywka, która sprawia tonę frajdy – recenzja serialu Disney+
Marta Wawrzyn
24 października 2024, 17:01
"Doktor Odyssey" (Fot. ABC)
Co powiecie na "9-1-1", tyle że w wersji żeglarsko-medycznej i w absolutnie fenomenalnej obsadzie? "Doktor Odyssey" potrafi sprawić sporo frajdy, oczywiście jeśli jesteście gotowi pokochać głupoty, którymi jest wypakowany.
Co powiecie na "9-1-1", tyle że w wersji żeglarsko-medycznej i w absolutnie fenomenalnej obsadzie? "Doktor Odyssey" potrafi sprawić sporo frajdy, oczywiście jeśli jesteście gotowi pokochać głupoty, którymi jest wypakowany.
Jeżeli jeden z czołowych serwisów o serialach zupełnie poważnie zastanawia się, czy cała fabuła nowej produkcji to przypadkiem nie sen rozgorączkowanego pacjenta, a główny aktor, zapytany, co sądzi o tej teorii, przyznaje, że też wpadło mu to do głowy (mowa o TVLine, zajrzyjcie tutaj, a potem jeszcze tutaj), to znaczy, że nie mamy do czynienia z najmądrzejszą ani najbardziej logiczną rozrywką na świecie. A jednak "Doktor Odyssey", serial telewizji ABC, który właśnie zadebiutował w Polsce na Disney+, ma w sobie coś, co sprawi, że jeśli już zaczniecie go oglądać, nie będziecie mogli się od niego oderwać. Oczywiście nie raz i nie dwa przeklinając, że daliście się w to wkręcić. To serial z tych, które są tak niewyobrażalnie złe, że aż… zadziwiająco dobre?
Doktor Odyssey – o czym jest serial medyczny Disney+?
Najprościej jest scharakteryzować "Doktora Odyssey", porównując go do "9-1-1", policyjnego hiciora autorstwa Ryana Murphy'ego, który w każdym odcinku przeskakuje rekina po dziesięć razy, serwując jedną kuriozalną sprawę za drugą, a jednak widzowie kompletnie się tym nie przejmują, tłumnie stawiając się na kolejne sezony. Tu jest tak samo, tyle że w wydaniu medycznym, a do tego niestandardowym, bo akcja dzieje się na pokładzie luksusowego wycieczkowca, na rejs którym wielu pasażerów podobno odkłada przez całe życie. "To niebo, a twoim zadaniem jest utrzymanie wszystkich przy życiu" – słyszy na dzień dobry Max Bankman (Joshua Jackson, "Jezioro marzeń"), nowy lekarz pokładowy, od kapitana statku, Roberta Masseya (Don Johnson, "Watchmen").
Przyzwyczajcie się do takich kwestii. Serial, który Ryan Murphy stworzył we współpracy z Jonem Robinem Baitzem ("Konflikt: Capote kontra socjeta", "The West Wing") i Joem Bakenem ("Konflikt: Capote kontra socjeta"), jest nimi wypakowany. A znakomici, utytułowani aktorzy dostarczają je jak gdyby nigdy nic, wybornie, lekko i z dystansem. W końcu chodzi o to, żeby "nie było poczucia winy na rejsie pełnym przyjemności".
Serial zaczyna się od tego, że tytułowy statek, Odyssey, wyrusza w rejs i widzimy, jak przybywa cała jego załoga medyczna, czyli właśnie nowy lekarz grany przez Jacksona – jeżeli marzył wam się kiedyś spin-off z Paceyem Witterem na morzu, w hawajskiej koszuli, to pierwsza scena z nim będzie dla was jak spełnienie tych marzeń – a także duet pielęgniarzy, Avery (Phillipa Soo, "Lekomania") i Tristan (Sean Teale, "The Gifted: Naznaczeni"). Ta obłędnie piękna, a do tego najlepiej wykwalifikowana na świecie – CV Maxa, z najlepszymi uczelniami, służbą w Korpusie Pokoju i prestiżowymi nagrodami to czysty absurd, co w pewnym momencie serial zauważa wprost – ekipa stanie przed serią wyzwań nie z tej ziemi, jednocześnie ostro imprezując na morzu i na lądzie oraz w ułamku sekundy tworząc gorący trójkąt miłosny, od którego trudno oderwać wzrok.
Doktor Odyssey jest jak 9-1-1 w wersji medycznej
Fabułę serialu wypełniają perypetie tej trójki – i kapitana, będącego w żałobie po stracie żony – a do tego oczywiście bardzo zwyczajne, typowe przygody na morzu, jak operacja w środku sztormu, i najwspanialsze przypadki medyczne, jakie tylko Ryan Murphy był w stanie wymyślić. W samym pilocie dostajemy ich kilka, na czele z zatruciem jodem po zjedzeniu nadmiernej ilości krewetek (dr Max jest co najmniej tak zdziwiony jak widzowie) i złamanym penisem, bo wiecie, "rejs pełen przyjemności" (tu dr Max jest mniej zdziwiony, ponieważ jemu też w młodości to się przydarzyło. Serio).
Nie brakuje też skoku z liniowca do wody w celu ratowania pacjenta i innych podobnie realistycznych sytuacji, nagromadzonych w takiej ilości, że możecie chcieć przemyśleć przeznaczenie oszczędności swojego życia na tego typu rejs. Zwłaszcza że prawdziwe wycieczkowce tak szeroko zakrojonej opieki medycznej oczywiście nie zapewniają, zmuszając pacjentów w nagłych przypadkach, żeby jakoś dożyli do najbliższego portu. Pocieszające jest jednak to, że większość z nas spotkałoby na takim statku co najwyżej poparzenie słoneczne albo przeziębienie, w najgorszym razie obie te rzeczy naraz, a komora kriogeniczna czy aparatura do dializ i tak nie znalazłyby zastosowania.
"Doktor Odyssey" realistyczną fabułą zdecydowanie nie jest, nawet w porównaniu z "9-1-1" – sami twórcy porównywali go do kultowego "Statku miłości" z lat 1977-1987, ja jednak nie mogę uciec od skojarzeń ze wszystkim, co wcześniej robił w życiu Ryan Murphy, w tym jednym z jego pierwszych seriali, "Bez skazy". Teoria TVLine, że to tylko gorączkowy sen doktorka – który ciężko przeszedł COVID-19 i nawet ten wątek jest supergłupi – ma sens z kilku powodów, także dlatego, że nic w "Doktorze Odyssey" nie wygląda jak prawdziwy świat, czy to na rejsie czy poza nim. Wszystko dzieje się w pokolorowanej na sztuczną, luksusową bajkę rzeczywistości, a kolejne odcinki, z cotygodniowymi rejsami "tematycznymi", to parada ekscentrycznych potencjalnych pacjentów – jest wśród nich wokalistka Shania Twain – tak przerysowanych, że trudno jest traktować ich jak prawdziwych ludzi. A jednak myślę, że nimi są, przynajmniej w ramach tego specyficznie wykreowanego światka. Co zrobić, to cały Murphy AD 2024.
Najbardziej zajęty showrunner pod słońcem już dawno stracił kontakt z ziemią, nieświadomie parodiując sam siebie i w swoich postmodernistycznych zabawach popkulturą częściej pudłując niż trafiając. Dlatego myślę, że akcja jego nowej produkcji dzieje się jednak "naprawdę"; nie jest żadnym snem w gorączce, jest świadomą zabawą kiczem i wzięciem w nawias najbardziej wyświechtanych motywów z popkultury.
Doktor Odyssey – czy warto oglądać serial Disney+?
No dobrze, czy w takim razie "Doktor Odyssey" to hit czy kit? Cóż, prawdopodobnie jedno i drugie, i to w tym samym stopniu. I co z tego. Jeżeli, nie daj boże, włączycie pilota, najpewniej w to wsiąkniecie, chcąc nie chcąc. To cudownie głupia rozrywka, która świetnie wie, że jest głupia i nic sobie z tego nie robi – wręcz przeciwnie, idzie we własnej durnocie na całość, raz za razem puszczając oczko do widza. I na dobrą sprawę jeszcze podkręcając przegięty we wszystkie strony styl, tak dobrze znany fanom "9-1-1".
Odpowiedź na pytanie, czy warto oglądać "Doktora Odyssey", zależy tak naprawdę od kilku rzeczy: po pierwsze, od tego, jak bardzo uwielbiacie Ryana Murphy'ego z całym dobrodziejstwem inwentarza i jak wiele jesteście w stanie mu wybaczyć w czasach, kiedy wypuszcza więcej seriali niż Remigiusz Mróz kryminałów. Po drugie, na pewno nie zaszkodzi zamiłowanie do dramatów medycznych, lekkich procedurali i dziwnych spraw tygodnia. Po trzecie, Pacey Witter na morzu – jeśli zawsze tego chcieliście, to jest serial dla was. Jackson ma wszystko, czego trzeba do tej roli, a równie fenomenalna jest Soo, zaś razem ten duet ma nieziemską chemię, która sprawia, że łatwo jest przymknąć oko na wszystko, co jest problematyczne z ich romansem. Ale przede wszystkim to, co robi Johnson, przechodzący od dramatu do komedii i z powrotem, wynosi serial na kolejny poziom. Zaczniecie to oglądać z powodu doktorka, zostaniecie dla kapitana.
Będąc serialem tak złym, że aż dobrym, "Doktor Odyssey" niewątpliwie posiada jeden duży walor, który stanowi fantastyczna obsada, bawiąca się swoimi rolami tak, że patrzy się na nich z przyjemnością, niezależnie od tego, jakie głupoty akurat rzucili na nich scenarzyści. A tych jest cały ocean. Jackson, Soo i spółka z uśmiechem i urokiem sprzedają widzom największe scenariuszowe banały raz za razem, sprawiając wręcz, że widzimy drugie dno tam, gdzie go nie ma. A może jest? Tak naprawdę lepiej się nad tym nie zastanawiać, tylko wyłączyć mózg i udać się w ten straceńczy rejs. Szare komórki kiedyś wam podziękują za tę chwilę odpoczynku. No chyba że nie przetrwają.