"The Office Australia", czyli Michael Scott został kobietą, a my sprawdzamy, jak sobie radzi – recenzja
Nikodem Pankowiak
18 października 2024, 12:04
"The Office" (Fot. Amazon Prime Video)
Czy w 2024 kogoś może zaskakiwać kobiece wydanie Michaela Scotta? Bohater amerykańskiego "The Office" to postać absolutnie kultowa, a australijska wersja serialu próbuje spojrzeć na niego od innej strony. Jak wyszło?
Czy w 2024 kogoś może zaskakiwać kobiece wydanie Michaela Scotta? Bohater amerykańskiego "The Office" to postać absolutnie kultowa, a australijska wersja serialu próbuje spojrzeć na niego od innej strony. Jak wyszło?
"The Office Australia" to remake kultowego amerykańskiego serialu NBC pod tym samym tytułem (ten z kolei oparto na wersji brytyjskiej), o którym słyszeli chyba wszyscy. Trudnej próby stworzenia nowej wersji tego serialu podjęły się Julie De Fina ("Aftertaste") i Jackie van Beek ("Co robimy w ukryciu"). Czy produkcja Prime Video znajdzie swoich odbiorców czy jest z góry skazana na porażkę w starciu z legendą? Odpowiedzi domyślimy się dość szybko, nie trzeba czekać do końca ośmioodcinkowego sezonu – który widziałem przedpremierowo w całości.
The Office Australia – o czym jest serial Prime Video?
Z góry przepraszam za wszelkie porównania australijskiego "The Office" do wersji amerykańskiej, brytyjskiej czy nawet polskiej. Może nawet zwłaszcza polskiej, skoro po pierwsze ta z kolejnym sezonem startuje już za tydzień, a po drugie – mówimy w końcu o dwóch nowych wersjach wielkiego serialowego hitu. I też, nie ma co ukrywać, o dwóch zupełnie różnych podejściach do tego, jak tworzyć swoje własne "The Office".
Polacy stworzyli serial, który jest bardzo polski, bardzo nasz, a zagraniczni widzowie mogliby go za bardzo nie zrozumieć. Australijczycy z kolei postawili na stworzenie bardziej uniwersalnej historii, która teoretycznie powinna trafić do każdego. Problem w tym, że bardzo często coś, co jest dla każdego, jest tak naprawdę dla nikogo.
Ale po kolei. Hannah Howard (Felicity Ward, "Wakefield") jest dyrektor zarządzającą oddziałem firmy opakowaniowej Flinley Craddick w Sydney. To zarazem, jak reklamują sami twórcy, pierwsza kobieta na stanowisku szefa biura w historii wszystkich wersji (to już trzynasta!) "The Office". Bliższe prawdy byłoby jednak stwierdzenie, że to pierwsza kobieca wersja Michaela Scotta, w końcu mieliśmy już polską Patrycję na stanowisko koprezeski. Hannah, tak jak Michael, absolutnie nie dorosła do swojego stanowiska, jednak kocha swoją pracę, a podwładnych uważa za swoją rodzinę i najbliższych przyjaciół – oczywiście bez wzajemności.
Tak więc gdy otrzymuje informację z centrali, że jej oddział zostanie zamknięty, a wszyscy pracownicy przejdą na pracę zdalną, Hannah robi wszystko, by temu zapobiec. Tym sposobem zaczyna składać obietnice niemożliwe do spełnienia, byle tylko zatrzymać swoją "rodzinę" przy sobie – ma miesiąc, by zrealizować plan finansowy niemożliwy do zrealizowania. Niemożliwy tym bardziej, iż większość pracowników cieszy się na myśl o pracy zdalnej i tym samym nie ma motywacji, by pomagać swojej szalonej szefowej, od której zresztą chcieliby uciec jak najdalej. Czy zatem niekompetentna szefowa będzie w stanie sama zatrzymać to, co zdaje się nieuchronne?
The Office Australia to słaba kopia amerykańskiej wersji
Już motyw przewodni 1. sezonu australijskiego "The Office" przypomina nieco to, co widzieliśmy w amerykańskim, na którym jest bezpośrednio oparte. Tam filia Dunder Mifflin w Scranton na początku mierzyła się z perspektywą zamknięcia i zwolnienia większości pracowników. Wpływamy zatem na dość znajome wody, choć oczywiście scenariusz dostosowano do tego, co obecnie dzieje się na rynku pracy. Takich podobieństw jest jednak dużo więcej, przez co wydaje się, że twórczynie serialu Prime Video postawiły na same bezpieczne rozwiązania i zamiast szukać własnego głosu, postanowiły jedynie nieco zmodyfikować to, co już dobrze znamy.
I jest to wielki błąd, którego na szczęście uniknęli twórcy "The Office PL". Amerykańskie "The Office" i bohaterowie tacy jak Michael czy Dwight są już na tyle kultowi, że jakiekolwiek próby ich kopiowania będą równie udane, co próby odmalowania Mona Lisy przez dziesięciolatka na lekcji plastyki. Naprawdę nie ma znaczenia, że australijski Dwight również jest kobietą i ma na imię Lizze (Edith Poor, "Władca Pierścieni: Pierścienie władzy"), jeśli cała reszta pozostała niemal bez zmian. Jak w szkole, gdzie odpisujesz zadanie domowe od kolegi, ale wprowadzasz kilka drobnych zmian, "żeby facetka się nie skapnęła". Darek Wasiak, którego przecież wszyscy znający amerykańską wersję, również utożsamiają z Dwightem, ma na tyle własnych, charakterystycznych cech, że nie można porównywać ich jeden do jednego. Tu tego zabrakło.
Skoro to "The Office", choćby australijskie, nie może zabraknąć w nim nowych Pam i Jima. Tym razem jest to dwójka sprzedawców, Greta (Shari Sebbens, "The Heights") i Nick (Steen Raskopoulos, "The Duchess"), między którymi znajduje się oczywiście partner Grety, z którym ta wyraźnie nie jest szczęśliwa. Właściwie nie ma tutaj o czym mówić, jeśli ktoś widział jakiekolwiek inne "The Office", nie znajdzie w tej relacji absolutnie nic nowego. Tu zresztą leży właśnie clou problemu australijskiej wersji – nie ma w niej nic, co mogłoby ją wyróżnić na tle innych.
The Office Australia – czy warto oglądać serial?
Bo ustalmy, w 2024 roku sensacją mogłaby być kobieca wersja Jamesa Bonda, ale nie Michaela Scotta. Zwłaszcza, że ta od swojego pierwowzoru różni się właśnie przede wszystkim płcią. Jest tak samo niekompetentna i tak samo jak Michael ma w swoim życiu niewiele więcej niż praca. Dlatego całą jej postać przyjmujemy raczej ze wzruszeniem ramion, w końcu wszystko to już widzieliśmy wcześniej, twórczynie australijskiej wersji niczym nas tutaj nie zaskakują. Oczywiście, zdarzają się momenty, gdy jesteśmy w stanie spojrzeć na Hannah nieco łaskawszym okiem i odczuwamy wobec niej pewną sympatię czy nawet współczucie.
Generalnie jednak główna bohaterka australijskiego "The Office" to popłuczyny po Michaelu – postać nawet w 10% nie tak charakterystyczna i nie tak zabawna. Zresztą, to właśnie największy problem tej wersji kultowego serialu – mówimy o komedii, a powodów do śmiechu czy nawet uśmiechu jest tu naprawdę niewiele. Scenariusz jest sztywny, brakuje mu pazura i odwagi. Jasne, wiele żartów z amerykańskiego "The Office" dziś pewnie nie przeszłoby w telewizji, ale skoro już rzucasz się na remake takiej produkcji, musisz być w stanie pójść w żartach o krok dalej, nie możesz zadowolić się byciem kolejnym przezroczystym sitcomem, o którym widzowie zapomną w godzinę po seansie.
Polakom tej odwagi nie zabrakło, Australijczykom niestety tak. Przez co ich wersja "The Office" nadaje się wyłącznie do zapomnienia. Nie potrafię wskazać tutaj ani jednego momentu, który byłby choć trochę zabawny, gdyby wyjęty z kontekstu trafił na Instagrama lub TikToka, a to przecież – czy to się komuś podoba, czy nie – szalenie ważne w dzisiejszych czasach. Niestety, ale dostaliśmy produkcję absolutnie miałką, zadowalającą się samymi próbami nawiązania do swojego kultowego poprzednika. Są to jednak próby zupełnie nieudane, nawet klimat biura jest tu bowiem znacznie mniej depresyjny. Ugrzeczniona, ładniejsza wersja "The Office" w australijskim wydaniu mogłaby w przyszłości posłużyć za przykład, jak nie robić remake'ów seriali ukochanych przez widzów. Innego zastosowania dla niej nie widzę.