"Tomb Raider: Legenda Lary Croft" to wybuchowa przygoda kultowej archeolożki – recenzja serialu
Jacek Werner
11 października 2024, 17:02
Tomb Raider: Legenda Lary Croft (Fot. Netflix)
Renesans adaptacji gier wideo trwa. Po "Falloucie", "The Last of Us" i "Super Mario Bros." pora na powrót Lary Croft. Jak wypada animowany serial na motywach "Tomb Raider", który trafił już na Netfliksa?
Renesans adaptacji gier wideo trwa. Po "Falloucie", "The Last of Us" i "Super Mario Bros." pora na powrót Lary Croft. Jak wypada animowany serial na motywach "Tomb Raider", który trafił już na Netfliksa?
Czy istnieje przepis na dobrą adaptację gry wideo? Jeśli tak, to ma go pewnie i Prime Video i HBO. A co z Netfliksem? Moglibyśmy założyć, że tak – w końcu streamer ma w swojej ofercie "Castlevanię", "Arcane" i "Cuphead Show!". Animowany "Tomb Raider" dowodzi jednak czego innego: że niewiele z przepisu, jeśli na growym schemacie nie zaistnieje ciekawa historia i intrygujące postacie. Jak zatem wypada ośmioodcinkowa "Legenda Lary Croft"? Czy fani kultowej postaci mają tu czego szukać?
Tomb Raider: Legenda Lary Croft – o czym jest serial?
Na pierwszy rzut jest tu wszystko: antyczne świątynie i mroczne katakumby, globtrotterskie podróże, potężne artefakty, sekretne zgromadzenia, pościgi, wspinaczki, upadki. Słowem: przygoda. Na dodatek wpasowana w istniejącą już chronologię świata Lary Croft. Serial Netfliksa to kontynuacja popularnej trylogii "Survivor", a więc gier z lat 2013-2018. Produkcje studia Crystal Dynamics – poza tym, że świetnie przyjęły się wśród graczy – były o tyle istotne, że wprowadziły postać, obecną w popkulturze od ćwierćwiecza, na zupełnie nowe tory. Jako miękkie rebooty oryginalnego cyklu podarowały archeolożce nowe origin story. Graczom umożliwiły zaś wcielenie się w bohaterkę w nieco bardziej rzeczywistym (i niedoświadczonym) wydaniu, z mechaniką uwypuklającą elementy surowej walki o przetrwanie.
Już od pierwszego odcinka "Legendy Lary Croft" widać, że choć seria rozgrywa się w tym samym uniwersum, tonem będzie chętniej nawiązywała do starszych gier, naciskając na elementy nadprzyrodzone i kampowe widowisko. Animacja rozpoczyna się jakiś czas po wydarzeniach z "Shadow of the Tomb Raider", ostatniego rozdziału trylogii. Po krótkiej retrospekcji pokazującej, jak Lara (świetna Hayley Atwell, "Agentka Carter") weszła w posiadanie pewnego chińskiego artefaktu – jadeitowego Kamienia Zguby – dowiadujemy się, że bohaterka wróciła do rodzinnej posiadłości w Anglii i zamierza rozdać relikty zgromadzone przez jej rodzinę.
A jednak, gdy znika kluczowy element kolekcji, wspomniany klejnot, archeolożka rzuca się w pogoń za złodziejem: wykonuje rowerowe akrobacje na uliczkach Surrey, walczy z duchem nawiedzającym chińską wioskę, skacze ze spadochronem w Iranie, szamocze się z krokodylem-gigantem i skacze po dachach w Paryżu. A jednak, by pochwycić sprawcę będzie musiała sięgnąć też do własnej przeszłości.
Tomb Raider: Legenda Lary Croft – czy trzeba znać gry?
Serial "Tomb Raider: Legenda Lary Croft" możecie oglądać bez znajomości gier – to w gruncie rzeczy zamknięta historia, która na bieżąco udziela wszystkich potrzebnych informacji o losach archeolożki. Znając poprzednie odsłony, zyskujecie jednak nie tylko szansę do bawienia się w wyłapywanie easter eggów, a możliwość współodczucia dawnych traum Lary. Kluczowym elementem jej serialowej historii jest bowiem przepracowanie śmierci, m.in. jednej z postaci z gier (pada to już na początku 1. odcinka więc możemy zdradzić: chodzi o Conrada Rotha, jej mentora). Produkcja może pod tym względem zaskoczyć: duża część akcji zostaje poświęcona ciężarowi, który archeolożka nosi w sobie po latach rabowania grobowców i umykania przed śmiercią. Jak się okazuje – w ramach podświadomej ucieczki przed konfrontacją innego rodzaju: na kozetce, u terapeuty.
Próba psychologizowania Lary Croft to ciekawy chwyt, ale niestety niespecjalnie serialowi wychodzi. Po pierwsze, nie dzieje się tu nic odkrywczego: droga do ozdrowienia archeolożki prowadzi przez dopuszczanie do siebie najbliższych, ale serial opisuje jej relacje płyciutko, w oklepanych i jednowymiarowych dialogach (drugoplanowe postacie, grupka BFF-ów Lary, potrafią czasem rozbawić – w ten sposób, i tylko w ten, przysługują się serii). Po drugie, serial nie potrafi wyważyć elementów "na serio" z akcją, która z odcinka na odcinek eksploduje coraz i coraz bardziej. Rozmowy od serca i chwile refleksji – napisane sztywno i zbyt górnolotnie – wchodzą w paradę i hamują akcję. Ni w ząb do niej też nie pasują – zwłaszcza, że im dalej w serię, tym bardziej robi się kampowo.
Tomb Raider: Legenda Lary Croft – czy warto oglądać?
Skoro mowa o akcji, "Tomb Raider: Legendę Lary Croft" opisywano jako pomost między growymi prequelami i klasyką cyklu, ale poza atrybutami Lary z "Survivora" (łukiem i toporkiem) niewiele tu z samego klimatu trylogii. Serial to lekka przygodówka: naśladująca łamigłówki z gier, kolorowa, wybuchowa i niedorzeczna, z niespecjalnie odkrywczą fabułą – bo w całości opartą na pogoni za generycznym złolem z cennym przedmiotem – ale w najlepszych chwilach jak ulał pasująca do oglądania jednym okiem, powiedzmy: w sobotę przy śniadaniu.
"Jednym okiem" również dlatego, że styl wizualny Powerhouse Animation, etatowego studia Netfliksa, blednie w zestawieniu z innymi oryginalnymi animacjami Netfliksa. Graficy odpowiadający też m.in. za "Castlevanię" i "Krew Zeusa" mają swoje momenty – zwłaszcza, gdy pokazują przeróżne mityczne stwory – ale ich "Legenda Lary Croft" najczęściej sprawia wrażenie taniej i mocno niedopracowanej.
Serial robi natomiast dobry krok w próbach uwalniania "Tomb Raidera" od brzemienia male gaze'u, który wiąże się z tą marką, odkąd pod koniec lat 90. roznegliżowana Lara zaczęła trafiać na okładki magazynów dla gamerów. "Legenda" nadaje jej bardziej muskularną posturę, a w paru momentach koduje nieheteronormatywność.
Czy zatem warto dać szansę serii "Tomb Raider: Legenda Lary Croft"? O ile nie jesteście zagorzałymi fanami tego cyklu… powiedziałbym jednak, że nie. Znacznie lepiej wydać pięć dyszek i pograć w trylogię "Survivor", a na Netfliksie obejrzeć inne, znacznie lepsze oryginalne animacje. Np. wspomnianą "Castlevanię" i jej udany spin-off, albo jeszcze lepiej – "Niebieskookiego samuraja". A z "Tomb Raiderem" czekamy, co wymyśli Phoebe Waller-Bridge ("Fleabag"), która szykuje serial live action o kultowej archeolożce.