"La Máquina: Bokser" to historia, w której błyszczą Diego Luna i Gael García Bernal – recenzja serialu
Mateusz Piesowicz
9 października 2024, 08:12
"La Máquina: Bokser" (Fot. Hulu)
Boks to jedna z najbardziej "filmowych" dyscyplin sportu, a "La Máquina" w pewnym stopniu to potwierdza. Ale meksykański serial to znacznie więcej niż tylko starcia w ringu.
Boks to jedna z najbardziej "filmowych" dyscyplin sportu, a "La Máquina" w pewnym stopniu to potwierdza. Ale meksykański serial to znacznie więcej niż tylko starcia w ringu.
W gruncie rzeczy nie będzie przesadą powiedzieć, że bokserskie walki znajdują się tak naprawdę na marginesie spraw, którym "La Máquina: Bokser" poświęca swój czas. Pierwsza hiszpańskojęzyczna produkcja Hulu (w Polsce dostępna na Disney+) dramatem sportowym jest bowiem tylko w niewielkiej części, w znacznie większym stopniu skupiając się na bohaterach i łączących ich relacjach. Czy powinno to jednak dziwić, skoro wcielają się w nich Gael García Bernal ("Mozart in the Jungle") i Diego Luna ("Andor")?
La Máquina: Bokser – o czym jest serial Disney+?
Jednoczesny widok na ekranie dwóch znanych meksykańskich aktorów, których międzynarodowa kariera nabrała rozpędu po wspólnym występie w "I twoją matkę też" i o których wiadomo, że przyjaźnią się od dzieciństwa, wbrew pozorom wcale nie jest taki częsty. Dość powiedzieć, że od poprzedniej okazji, czyli komedii "Casa de mi padre", minęło już przeszło dwanaście lat. Biorąc pod uwagę, jak dobrze wypadają w duecie (zobaczcie tylko, jak ładnie i po hiszpańsku zaprezentowali się podczas niedawnego rozdania Emmy) – zdecydowanie za długo. "La Máquina", którego obydwaj są producentami, miał zatem mocny atut już na starcie.
Kolejne przynosi natomiast serialowi sama historia, która rozpoczyna się w momencie, gdy legendarny bokser Esteban 'La Máquina' Osuna (Bernal) ponosi dotkliwą porażkę w ringu. Czy to już koniec kariery starzejącego się i mającego problemy ze zdrowiem, formą i alkoholem mistrza? Jego menedżer Andy Luján (Luna) nie chce się z tym pogodzić, za wszelką cenę starając się o możliwość rewanżu dla swojego podopiecznego i przyjaciela. Jego stawka zaczyna jednak wyrastać daleko poza sport, gdy do gry wkracza tajemnicza, pociągająca za sznurki organizacja, a obydwu bohaterów dopada przeszłość.
La Máquina: Bokser – sport to tylko początek
Serial zaczynający się jak całkiem standardowa bokserska historia o upadku i powrocie na szczyt dość szybko zmienia zatem oblicze, dorzucając do fabularnej mieszanki kolejne gatunki lub ich ślady. Obok dramatu sportowego dominująca jest tu oczywiście historia obyczajowa (a nawet dwie, bo dotyczące Estebana i Andy'ego z osobna), ale oprócz tego mamy również zataczający z czasem coraz szersze kręgi thriller spiskowy, a obrazu całości dopełniają z kolei elementy komediowe i wstawki rodem z sennych wizji.
Sporo jak na sześcioodcinkowy serial i to niestety widać, bo zarówno pod kątem scenariusza, jak i rytmu opowieści, "La Máquina" jest nierówny. O ile dwaj główni bohaterowie otrzymują dość czasu i miejsca na to, żeby się rozwinąć, to już drugi plan pełni rolę wyłącznie zadaniową, co w przypadku mających teoretycznie duże znaczenie postaci, jak była żona Estebana, dziennikarka sportowa Irasema (Eiza González, "Problem trzech ciał"), wypada sztucznie. Do tego, mimo że przyjęta konwencja od początku nie należy do najbardziej realistycznych, zastosowane tu fabularne skróty, problemy z logiką i zbiegi okoliczności momentami rażą, a mnogość wątków, które nie mają kiedy odpowiednio wybrzmieć, nie pozostaje bez wpływu na płynącą z seansu przyjemność.
La Máquina: Bokser, czyli popis meksykańskiego duetu
Ta jest jednak nadal spora, co wynika z kilku przyczyn, na czele z parą głównych bohaterów i wcielających się w nich aktorów. Bo nie ma co ukrywać – "La Máquinę" warto obejrzeć przede wszystkim dla duetu Bernal/Luna.
Serial jest zdecydowanie najlepszy, gdy ta dwójka ma okazję dzielić scenę i aż szkoda, że nie dzieje się to częściej, choć wynagradzają to wątki osobiste obydwu bohaterów, które jak na tego rodzaju, wielokrotnie już przecież przerabianą historię, są naprawdę oryginalne. I to w obydwu przypadkach, bo zarówno zmagający się z własnymi słabościami (fizycznymi i psychicznymi), nijak nieprzypominający innych ekranowych bokserów Esteban, jak i karykaturalnie nabotoksowany, pozostający w specyficznych relacjach z matką Andy, są dalecy od stereotypowych ról, w jakie łatwo byłoby ich tu wpisać.
Zamiast nich i jeszcze jednej historii à la "Rocky", otrzymujemy coś w teorii bardziej przyziemnego, bo skupionego nie na budowie ludzkich pomników, lecz na zwykłych problemach niekontrolujących swojego życia mężczyzn. W teorii, bo w praktyce serial bywa znacznie bardziej odlotowy – nie tylko, gdy w grę wchodzą tajemniczy "oni", ale również, gdy twórcy szaleją z formą. A zdarza się, że showrunner Marco Ramirez ("The Defenders") i reżyser Gabriel Ripstein ("Narcos") nadają "La Máquinie" nawet kształt czystej farsy. Co jednak istotne, Bernal i Luna, obydwaj obsadzeni wbrew własnym emploi, nie pozwalają tej historii odlecieć zbyt daleko, zawsze stanowiąc odpowiednie uziemienie dla niej i swoich bohaterów.
La Máquina: Bokser – czy warto oglądać serial?
Efektem tego wszystkiego jest serial, który na krótkim dystansie pokazuje bardzo różne oblicza. Raz będąc skromną, osobistą opowieścią o poświęceniach, trudach, ale i fałszu, jakie kryją się za glorią zwycięstwa, innym razem pełną twistów układanką, która zmusza widza do zawieszenia niewiary, atakując głupiutkimi zwrotami akcji niczym lądującymi prosto na szczęce sierpowymi. O dziwo, jedno jakoś nie chce w naturalny sposób dopasować się do drugiego, sprawiając wrażenie wyrwanych z kompletnie innej bajki.
Porównując bokserskie pojedynki do teatralnego przedstawienia, próbują natomiast twórcy nadać "La Máquinie" większego znaczenia i trzeba przyznać, że chwilami im się to udaje. Niedługo później sami jednak w pewien sposób deprecjonują swoje osiągnięcia, brnąc w groteskę, w której jest miejsce i na powierzchowne rozważania dotyczące zdrowia sportowców, i na zorganizowaną przestępczość, i rozgryzanie traum z dzieciństwa. Wówczas serialowi zdecydowanie bliżej niż do teatru, jest do telenoweli. Meksykańskiej oczywiście.
Pytanie, czy to wada. To zależy w dużej mierze od waszego podejścia. Traktując "La Máquinę" całkiem poważnie, odbijecie się od tej produkcji jak od ściany. Akceptując jednak sposób, w jaki serial otwarcie flirtuje z tandetą, obroni się on dostatecznie wciągającą historią, przewrotnym charakterem względem konkurencyjnych bokserskich dramatów i bohaterami, których losy potrafią zaciekawić. Jasne, to w dużej mierze zasługa wykonawców, bez których naturalnej chemii serial straciłby jakąś połowę swojej wartości, ale bez sensu byłoby na to narzekać. Gael García Bernal i Diego Luna uczyniliby lepszą prawdopodobnie każdą historię – równie dobrze może nią być i ta.