"Franczyza" jest jak pokręcone "The Office", które bierze na cel kinowe hity – recenzja serialu HBO
Nikodem Pankowiak
7 października 2024, 08:12
"Franczyza" (Fot. Colin Hutton/HBO)
Jeśli podczas wywiadu Billy Magnussen pyta cię, czy napiszesz pozytywną recenzję jego serialu, nie masz innego wyjścia. Dobrze, że w tym wypadku trafiło na "Franczyzę", która i bez lobbingu obsady zasługuje na same pochwały.
Jeśli podczas wywiadu Billy Magnussen pyta cię, czy napiszesz pozytywną recenzję jego serialu, nie masz innego wyjścia. Dobrze, że w tym wypadku trafiło na "Franczyzę", która i bez lobbingu obsady zasługuje na same pochwały.
"Franczyza" to najnowszy serial komediowy HBO (do obejrzenia także w serwisie Max), za którego sterami stoi Jon Brown ("Sukcesja"), ale swoje palce maczali w nim także twórca "Veepa", Armando Iannucci, oraz filmowiec Sam Mendes ("Skyfall), reżyser 1. odcinka i kolejny z pomysłodawców serialu. To produkcja, po którą powinni sięgnąć wszyscy fani komedii, bo w swoim gatunku jest to rzecz doskonała, ale w pierwszej kolejności zachęcam do tego entuzjastów filmów superbohaterskich. Zapewniam was, po obejrzeniu "Franczyzy" (sam widziałem już cały, ośmioodcinkowy sezon) nigdy nie spojrzycie na swoje ukochane uniwersa tak samo.
Franczyza – o czym jest serial komediowy HBO?
Serial HBO w swoim centrum postawił Daniela (Himesh Patel ("Stacja Jedenasta")), drugiego reżysera pracującego właśnie na planie "Tecto" – nowego filmu będącego częścią większego superbohaterskiego uniwersum fikcyjnego studia Maximum.
Główną rolę w tym rodzącym się w bólach filmie gra Adam (Billy Magnussen, "Stworzona do miłości"), dla którego ta rola może być wielkim przełomem, a na ekranie partneruje mu Peter (Richard E. Grant, "Loki"), mający bogaty dorobek brytyjski aktor, wyraźnie czujący się lepszy od wszystkich w swoim otoczeniu, ale przy okazji też sfrustrowany tym, jak potoczyła się jego kariera. Takich przepełnionych frustracją i niechęcią do swojej pracy ludzi będzie tutaj jednak znacznie więcej.
Bo "Franczyza" rzuca nas w sam środek cyklonu, gdy produkcja filmu reżyserowanego przez wyciągniętego z kina artystycznego Erica (Daniel Brühl, "Falcon i Zimowy żołnierz") trwa już w najlepsze i zdecydowanie nie wszystko idzie tak, jak zamarzyliby sobie producenci, na czele z Patem (Darren Goldstein, "Ozark"), będącym uosobieniem tego, co w stereotypach o producentach filmowych najgorsze. Gdy na plan trafia nowa producentka, Anita (Aya Cash, "The Boys"), sprawy gmatwają się jeszcze bardziej, bo nie dość że łączyła ją kiedyś z Danielem bliższa relacja, to jeszcze jej przybycie oznacza kolejną osobę wtrącającą swoje trzy grosze do czegoś, co po angielsku określilibyśmy jako sh*t show. A tych osób jest już i tak zdecydowanie za dużo.
"Franczyza" od samego początku odziera przemysł filmowy z jakiegokolwiek romantyzmu i bezlitośnie wręcz wyśmiewa wszelkie absurdy związane z pracą nad wysokobudżetową produkcją. Oczywiście warto pamiętać, że to satyra, często korzystająca z hiperboli, ale jednocześnie trudno nie odnieść wrażenia, że wszystko, co tu widzimy, jest po prostu prawdą. Może i pokazaną w krzywym zwierciadle, ale jednak prawdą. Fani popkultury, do których z pewnością często dochodziły informacje o kolejnych problemach na planach produkcji Marvela czy DC, nie raz zaśmieją się w głos, widząc kolejne absurdalne sytuacje, z jakimi muszą mierzyć się bohaterowie.
Franczyza to doskonała obsada i wiele, wiele więcej
Wymuszony product placement (chińskie traktory w kosmosie? Jak najbardziej!), rozjazd między wizją producentów a reżysera, to wszystko znamy, słyszeliśmy już o tym. Eric, oprócz tego, że jest postacią groteskową, wręcz karykaturalną, to człowiek z ambicjami, które z każdym kolejnym dniem umierają w nim coraz bardziej. Doskonale ogląda się, jak z powodu wewnętrznej niezgody na to, co dzieje się z jego filmem, staje się postacią coraz bardziej nieznośną, coraz bardziej odklejoną od rzeczywistości, którą dla dobra produkcji najlepiej zamknąć w przyczepie. Od takich powoli umierających dusz jak on aż roi się na ekranie, bo tu nikt, absolutnie nikt nie jest szczęśliwy, a większość bohaterów najchętniej znalazłaby się gdzie indziej.
W tym ludzkim dramacie twórcy dostrzegli komediowy potencjał, który z jednej strony jest ciętą satyrą na współczesny przemysł filmowy – te wszystkie uniwersa, spin-offy i crossovery – a z drugiej świetnie sprawdza się jako komedia o miejscu pracy, do którego nikt nie chce przychodzić. Plan "Tecto" to takie nowe biuro Dunder Mifflin i choć brakuje tu gadających głów i sugestywnych spojrzeń wprost do kamery, to śmiało możemy stwierdzić, że "Franczyza" to dziecko "The Office", odnajdujące komedię tam, gdzie większość ludzi widziałaby jedynie smutek i szarość dnia codziennego. I tak jak w "The Office", tu również współczujemy bohaterom, czasem jesteśmy niemalże zażenowani tym, co widzimy na ekranie, ale i tak nie możemy przestać patrzeć.
Ogromna w tym zasługa aktorów – jak na w gruncie rzeczy skromny serial komediowy, udało się zgromadzić tutaj naprawdę duże nazwiska. Obsada jest spora, co zawsze grozi niebezpieczeństwem zmarginalizowania kilku postaci już na starcie, ale w tym przypadku każdemu znaleziono jego miejsce i każdy bohater dostaje momenty, w których może błyszczeć. Dlatego tym bardziej należy pogratulować Billy'emu Magnussenowi (Billy, dotrzymuję słowa i podkreślam twój rewelacyjny występ), który dosłownie niesie serial, świetnie portretując zakompleksionego gościa, będącego jednocześnie tak blisko i tak daleko aktorskiej pierwszej ligi, do której desperacko wręcz pragnie się dostać. Jego postać wybija się na tle innych bohaterów także dlatego, że w przeciwieństwie do większości (wszystkich?) z nich Adam jest naprawdę podekscytowany, że znalazł się na planie i widzi w tym dla siebie ogromną szansę.
Franczyza – czy warto oglądać serial HBO?
Jego bohater wprowadza do "Franczyzy" dużo humoru sytuacyjnego – spróbujcie się nie roześmiać, gdy Tecto odlatuje w kosmos na niewidzialnym młocie pneumatycznym – ale ten właściwie towarzyszy nam na każdym kroku, bo twórcy serialu uwielbiają podkreślać, jak wielkim koszmarem jest tworzenie takiej produkcji. Telekonferencje z udziałem kilkunastu osób, na których dyskutuje się o długości rekwizytów, brudne gierki między producentami, zaskakujące wypadki na planie czy podjazdowe wojny z ekipą z konkurencyjnej produkcji – wszystko to i jeszcze więcej sprawia, że raz po raz zastanawiamy się, kto o zdrowych zmysłach chciałby z własnej woli brać w tym udział.
A to wszystko okraszono na dodatek rewelacyjnymi dialogami. W portfolio wspomnianego na początku Jona Browna jest praca przy m.in. takich serialach, jak "Veep", a ostatnio "Sukcesja" – i to naprawdę widać. Bohaterowie strzelają kolejnymi ripostami z prędkością karabinu maszynowego, a to, co słyszymy, bardzo często jest dalekie od politycznej poprawności. To właśnie w dialogach serial najczęściej wyśmiewa się z kina superbohaterskiego – słabej reprezentacji kobiet, które pełnią w nim zwykle dekoracyjną rolę, absurdalnych postaci i fabularnych rozwiązań czy faktu, że dla bossów z tej branży, trzymających fanów w garści, to jedynie maszynka do zarabiania pieniędzy. Jest ostro, brutalnie i mało subtelnie – czyli tak, jak być powinno.
Mam nadzieję, że nikt nie spodziewał się tutaj romantycznego spojrzenia na branżę, ale jeśli tak – "Franczyza" szybko odrze was z jakichkolwiek złudzeń. Współczesny przemysł filmowy to koszmar, w którym deptane są marzenia i ambicje. Tu każdy zdaje się być pionkiem z czyichś rękach – drugi reżyser w rękach szalonego reżysera, ten w rękach producentki marzącej jedynie o szybkim końcu prac na planie, ona z kolei w rękach innego producenta i tak dalej, aż gdzieś tam na szczycie tej piramidy znajduje się jakiś człowiek rządzący umysłami ich wszystkich. W tym całym koszmarze widzowie są jedynie cyferkami w Excelu, dzięki którym ten ma się zaświecić na zielono. Bardzo to przykre, ale chyba znacznie prawdziwsze, niż sami chcielibyśmy przyznać.