"The Village" (1×01-06): Mali bohaterowie
Nikodem Pankowiak
13 maja 2013, 21:02
BBC One w zeszłym tygodniu wyemitowało finał 1. serii "The Village". Już wcześniej podjęto decyzję o kontynuacji produkcji – i słusznie bo serial to urzekający. Spoilery.
BBC One w zeszłym tygodniu wyemitowało finał 1. serii "The Village". Już wcześniej podjęto decyzję o kontynuacji produkcji – i słusznie bo serial to urzekający. Spoilery.
Podczas Wielkich Wojen Wielkich Ludzi najbardziej cierpią mali ludzie. Jednak o ich rozpaczy nikt nie chce słyszeć, nikt nie chce jej widzieć. Duma z bohaterskich synów przegrywa z bólem, gdy ci nie wracają z frontu. O dramacie mieszkańców małej wioski na zawsze będzie cicho, nie zmienią tego żadne pomniki czy ceremonie upamiętniające poległych. Co prawda życie toczy się dalej, ale już nigdy nie będzie takie jak wcześniej.
Wzruszyłem się, muszę to przyznać, niemiłosiernie podczas ostatniej sceny, w której rodzina Middeltonów opłakuje zastrzelonego cztery lata wcześniej syna i brata. Uznany za zdrajcę i dezertera Joe (Nico Mirallegro) nie był w stanie uniknąć kary śmierci, wszyscy wokół uważają go za tchórza, nie biorąc pod uwagę, ile przeżył i zobaczył na froncie, na który wyrywał się przecież z tak wielkim zapałem. Dla mieszkańców wioski wszystko wydaje się być czarno-białe, właśnie tak wygląda ich świat – dzieli się on na dobro i zło, nie pozostawia miejsca na żadne wątpliwości.
Weźmy taką Marthę Lane (Charlie Murphy), młodą córkę pastora, pełną zapału kobietę stającą zawsze po stronie słabszych. Jej zdaniem dobrym człowiekiem jesteś tylko wtedy, gdy wierzysz w Boga, jeśli tego nie robisz, koniecznie należy cię nawrócić. Najlepszym tego dowodem jest scena, w której razem z Grace (Maxine Peake) toczą "walkę" o duszę przyglądającego się biernie całej scenie Johna (John Simm). "Ja czy ona?" – pyta Grace. "Bóg czy ona?" – odpowiada Martha. Wszystko po to, aby kilka scen później zapomnieć o boskich przykazaniach i znaleźć się w ramionach mężczyzny.
Oczywiście wszystko wydaje się czarno-białe jedynie na zewnątrz. Uczcić poległych należy podczas wspólnej uroczystości. Tak będzie dobrze, tak będzie lepiej, to obowiązek wobec nich. Nikt jednak nie potrafi wyjaśnić, co się z nimi stało, w imię czego i jak zginęli. Czy są w niebie? Nawet ci nazwani zdrajcami, choć ich jedyną winą było to, że przytłoczyła ich wojna? Pytań jest wiele, odpowiedzi na nie przychodzą rzadko.
"The Village" to serial pełen niedomówień. Często mamy wrażenie, że twórcy pokazują nam jedynie fragmenty pewnych historii i scen, jakby chcieli, abyśmy dopowiedzieli je sami. Motywacje bohaterów często zostają głęboko ukryte, widzowie muszą się ich domyślać. Często można odnieść wrażenie, że ich całe życie to jeden wielki obowiązek. Wobec Boga, rodziny, społeczności. W tym świecie, zwłaszcza w czasie wojny, nie ma miejsca na "ja", liczy się tylko dobro wspólne, nawet jeśli trzeba zapłacić za nie najwyższą cenę.
Jeśli ktoś ogląda "Downton Abbey", powinien także zobaczyć "The Village", choćby dla kontrastu. Nie uświadczymy tu ubranej w galowe mundury, dyskutującej w wygodnych fotelach o sytuacji na froncie arystokracji. Zamiast tego mamy młodego chłopaka trzęsącego się na odgłos zamykanych okiennic, matki opłakujące poległych synów, których śmierć, nawet jeśli ma miejsce poza sceną, zostaje obdarta z wszelkiego heroizmu. Wojna zostaje przedstawiona tak jak wygląda naprawdę.
Właściwie trudno znaleźć odpowiednie słowa, by opisać "The Village". Wszystko przez ogromną rzeszę różnorodnych postaci przewijających się po ekranie. Ich wszystkich spowija unosząca się nad wioską mgiełka tajemnicy. Trudno jednoznacznie ocenić kogokolwiek, najważniejsze jednak, że wszyscy bohaterowie wypadają niezwykle wiarygodnie. Ich mały świat fascynuje i zadziwia. Choć o takich ludziach nikt nie będzie pamiętał, historia nigdy nie pozna ich imion, to właśnie oni są prawdziwymi bohaterami.