"Skandal w królewskim stylu" to historia wywiadu, który zszokował cały świat – recenzja miniserialu
Mateusz Piesowicz
27 września 2024, 12:32
"Skandal w królewskim stylu" (Fot. Amazon Prime Video)
Afer z brytyjską rodziną królewską w roli głównej nigdy dość? "Skandal w królewskim stylu" to sprawdza, biorąc na tapet kompromitujący wywiad księcia Andrzeja dla BBC.
Afer z brytyjską rodziną królewską w roli głównej nigdy dość? "Skandal w królewskim stylu" to sprawdza, biorąc na tapet kompromitujący wywiad księcia Andrzeja dla BBC.
Telewizyjny wywiad z 2019 roku, w którym książę Andrzej na antenie BBC odniósł się do swoich powiązań z niesławnym amerykańskim finansistą i przestępcą seksualnym Jeffreyem Epsteinem, był tak głośny, że poświęcono mu aż dwie ekranizacje. Co więcej, obydwie powstały niemal w tym samym czasie. Kilka miesięcy temu dostaliśmy netfliksowy film "Mocny temat", a teraz nieco inne podejście do tematu zaproponował miniserial "Skandal w królewskim stylu". Jak wypadła odcinkowa wersja tej historii?
Skandal w królewskim stylu – o czym jest miniserial?
Na początek warto podkreślić, że choć obydwie ekranizacje skupiają się na tym samym zdarzeniu, to ukazują je z różnych perspektyw. Pierwsza, filmowa, jest oparta na książce autorstwa Sam McAlister – producentki z ramienia BBC, a zarazem głównej bohaterki filmu, którą zagrała Billie Piper. W "Skandalu w królewskim stylu" ta postać również się pojawia, ale jej rola jest marginalna. Na pierwszy plan wysuwa się za to przeprowadzająca wywiad Emily Maitlis – w serialu sportretowana przez Ruth Wilson ("The Affair"), a w rzeczywistości będąca jego producentką wykonawczą.
Jeśli macie wrażenie, że różnica nie wygląda na znaczącą… to w sumie macie rację. Można zgadywać, na ile rywalizację konkurencyjnych platform streamingowych podsyciły ambicje obydwu zainteresowanych pań, ale faktem jest, że ich wersje historii są do siebie bardzo podobne. Po prostu trochę inaczej porozkładano akcenty. Serial Amazona, który w Polsce można oglądać na platformie Max, przede wszystkim w większym stopniu rozbudowuje otoczkę całej sprawy, czyniąc słynny wywiad dla programu "Newsnight" centralnym, ale nie jedynym punktem fabuły.
Na przestrzeni trzech godzinnych odcinków widzowie poznają zatem okoliczności do niego prowadzące, ale też dowiadują się co nieco o jego bohaterach – wspomnianej dziennikarce Emily Maitlis i przepytywanym przez nią księciu Andrzeju (Michael Sheen, "Dobry omen"). Wszystko po to, żeby poczuć wagę przedstawionego wydarzenia. W końcu nie chodziło o byle skandalik obyczajowy i wstydliwą, ale ostatecznie tylko niestosowną znajomość księcia Yorku ze skazanym przestępcą. Drugi syn królowej Elżbiety II był zamieszany w sprawę znacznie bardziej, łącznie z oskarżeniem przez jedną z ofiar Epsteina, która jako nastolatka miała być zmuszona do współżycia z księciem.
Skandal w królewskim stylu – był wywiad, jest serial
Materiału na fabułę zatem, przynajmniej w teorii, twórcom nie brakowało. Efekt w postaci napisanego przez Jeremy'ego Brocka ("Na sygnale") i wyreżyserowanego przez Juliana Jarrolda ("The Crown") miniserialu, jest jednak mocno przeciętny, ledwie uzasadniając swoje istnienie. I nie chodzi mi nawet o wcześniejszy o parę miesięcy film, swoją drogą też podobnie średniej klasy. Podstawowy problem ze "Skandalem w królewskim stylu" jest taki, że każdy zainteresowany sprawą może po prostu obejrzeć rzeczony wywiad z księciem Andrzejem na YouTube. W gruncie rzeczy nie dowiecie się wiele mniej, za to będzie krócej i bez niepotrzebnych przerywników.
Bo "Skandal w królewskim stylu", będący trzecią częścią "skandalicznej" antologii (wcześniejsze to "Skandal w angielskim stylu" o aferze Jeremy'ego Thorpe'a i "Skandal w brytyjskim stylu" o rozwodzie księcia i księżnej Argyll), mimo że sięga po sprawę najświeższą, czyli teoretycznie najbardziej rozgrzewającą publikę, ma ogromne trudności, żeby wzbudzić w oglądającym jakiekolwiek emocje. Choć twórcy starają się, jak mogą, próbując ugryźć temat z każdej możliwej strony, próby te spełzają na niczym, przypominając odgrzewany po raz kolejny kotlet.
Czy bardziej jest to wina serialu, czy samej, nikogo już szczególnie nieekscytującej historii, trudno orzec. Wydaje się jednak, że ani jedno, ani drugie sobie nie pomaga. Trzy godziny spędzone przed ekranem dłużą się bowiem niemiłosiernie, nieważne, czy towarzyszymy próbującej łączyć karierę zawodową z życiem rodzinnym Emily, czy przyglądając się temu, jak beznadziejnym przypadkiem uprzywilejowania wyższych klas jest książę Andrzej. Z nim jest co prawda trochę ciekawiej, choćby z uwagi na relacje z pozostałymi członkami rodziny królewskiej, których reprezentuje sekretarz królowej sir Edward Young (Alex Jennings, "The Crown"), ale to zdecydowanie za mało, żeby napędzić cały serial.
Skandal w królewskim stylu nie ma wiele do powiedzenia
Zwłaszcza, że ten zawodzi w najistotniejszym punkcie, nie potrafiąc w żaden sposób oddać skali wzburzenia, jaka towarzyszyła wywiadowi. Ba, jego reperkusjom poświęca się cały odcinek, ale jest to chyba najbardziej daremna godzina telewizji, jaką widziałem w tym roku. Do tego stopnia, że zamiast się oburzać, zacząłem czuć się sprawą zmęczony, więc ani trochę mnie nie dziwi, że serial spłynął po rodzinie królewskiej jak po kaczce. Tu nie tylko nie ma o czym mówić – twórcy mogli nawet zrobić księciu przysługę, bo oglądając, widz może zacząć się zastanawiać, o co właściwie cała ta afera. A przecież nie o to chodziło, prawda?
Oczywiście to nie tak, że serial wybiela Andrzeja. Przeciwnie, kompromitujących dla niego wypowiedzi i faktów jest tu całe mnóstwo, a twórcy ani nie biorą go w obronę, ani nie próbują ukazać jego sympatycznego oblicza (za to z niesympatycznym Michael Sheen radzi sobie bardzo dobrze). Problem w tym, że powtarzane po raz kolejny zarzuty nie robią żadnego wrażenia, a sam książę jest postacią na tyle przezroczystą, że jego los jest widzowi tak naprawdę obojętny. Podobnie zresztą jak wszystkich innych, począwszy od obarczonej odpowiedzialnością za PR-ową katastrofę osobistej sekretarz Andrzeja Amandy Thirsk (Joanna Scanlan, "Boat Story"), a skończywszy na kobietach będących prawdziwymi ofiarami Epsteina.
O tych ostatnich się tu zresztą mówi i bardzo słusznie zauważa, że opinia publiczna powinna koncentrować się na nich, zamiast na oprawcach, czy tych, którzy wywlekli ich brudy na światło dzienne. Tylko co z tego? Gorzkie słowa o tym, jak ofiary muszą błagać o wysłuchanie i publicznie szarpać się o chociaż ułamek sprawiedliwości, wybrzmiewają jak podręcznikowa manifestacja. Trafna, ale tak przedstawiona nikogo nie ruszy.
Skandal w królewskim stylu – czy warto oglądać?
Mógłby to natomiast zrobić serial, gdyby pod sensacyjną powierzchnią skrywał ważkie znaczenia czy intensywne emocje, i potrafił zainspirować widzów, jeśli nie do działania, to chociaż przemyślenia własnego podejścia. "Skandal w królewskim stylu" tego jednak nie zrobi, nie mając do zaoferowania wiele ponad bezpieczny telewizyjny standard.
Tę do bólu poprawną i dość mdłą produkcję, momentami ożywia jedynie Michael Sheen, szczególnie gdy może pokazać sfrustrowane oblicze swojego bohatera. Ruth Wilson zapamiętam natomiast głównie z przesadzonego, nienaturalnie obniżonego głosu. Gillian Anderson, która zagrała Emily w filmie, wypadła w tej roli lepiej i trudno nie odnieść wrażenia, że serialowi zaszkodził w tym względzie udział Maitlis we własnej osobie. Scenom z udziałem jej i ekipy z BBC brakuje jakiegokolwiek pazura, da się za to odczuć pewną dozę samozachwytu.
Nie odbierajcie jednak tych słów jako wyrazu przewagi pełnego metrażu nad serialowym formatem. Choć "Skandal w królewskim stylu" zainteresować może właściwie tylko tych, którzy albo sprawy księcia Andrzeja w ogóle nie znają, albo nie zdążyli wcześniej zapoznać się z filmem, to tak naprawdę obydwie produkcje prezentują na tyle zbliżony poziom, że nie ma większego znaczenia, którą obejrzycie. O ile w ogóle którąkolwiek. Ja po zobaczeniu dwóch mam wrażenie, że nic bym nie stracił, nie widząc żadnej.