"Nikt tego nie chce" to problematyczna komedia romantyczna – recenzja serialu Netfliksa z Kristen Bell
Kamila Czaja
26 września 2024, 09:01
"Nikt tego nie chce" (Fot. Netflix)
"Nikt tego nie chce" ma Kristen Bell i Adama Brody'ego jako pozornie niedobraną zakochującą się w sobie parę. Można by sądzić, że już nic więcej nie trzeba do szczęścia ani tej parze, ani nam przed ekranami.
"Nikt tego nie chce" ma Kristen Bell i Adama Brody'ego jako pozornie niedobraną zakochującą się w sobie parę. Można by sądzić, że już nic więcej nie trzeba do szczęścia ani tej parze, ani nam przed ekranami.
Byłam gotowa pokochać "Nikt tego nie chce" miłością wielką, jak mało który serial. Czekałam na tę komedię romantyczną od pierwszych ogłoszeń, nie dopuszczając myśli, że może się nie udać. Zarezerwowałam ten tytuł do recenzji nawet przed wypuszczeniem przez Netflix zwiastuna, a kiedy zwiastun się pojawił i mnie, prawdę mówiąc, nie zachwycił, nadal wierzyłam, że sam serial będzie lepszy niż zapowiedź. I chociaż takie zaklinanie rzeczywistości brzmi pewnie niezbyt zdrowo, mam niezłe alibi.
Nikt tego nie chce – o czym jest serial Netfliksa?
Otóż kto wychował się na "Veronice Mars" i "Życiu na fali" i/lub "Gilmore Girls", po prostu musi zareagować entuzjastyczne na wieść o ekranowym romansie z Kristen Bell i Adamem Brodym w rolach głównych. Starsi Veronica Mars i Seth Cohen/Dave Rygalski (mnie bliższy ten drugi)?! Razem?! Zresztą, gdyby ktoś chciał wyjść poza pokoleniową tęsknotę za pierwszą dekadą XXI wieku, Bell to przecież także Eleanor z "Dobrego Miejsca", a Brody miał udaną drugoplanową przygodę w "Rozterkach Fleishmana".
Ja jednak dałam się zaczarować właśnie tym dawniejszym tęsknotom, więc zupełnie pominęłam w wysokich oczekiwaniach fakt, że Bell i Netflix to połączenie, które przyniosło rozczarowującą "Kobietę z domu naprzeciwko dziewczyny w oknie", a "Nikt tego nie chce" stworzyła, luźno korzystając z historii własnego nietypowego związku, Erin Foster, którą kojarzyłam z tego, że pracowała przy słabym "The New Normal".
Niby to wiedziałam, ale do oglądania zasiadałam z przekonaniem, że to wszystko nieważne, bo jeśli robi się komedię romantyczną z Bell i Brodym, to wystarczy im nie przeszkadzać, żeby mieć udany serial. I po obejrzanym przedpremierowo dziesięcioodcinkowym sezonie wiem, że chociaż w tym miałam rację: gdyby nie przeszkadzały im scenariusz i styl tej produkcji, to mogłoby być co najmniej całkiem w porządku.
I na początku jest nie najgorzej, mamy bowiem okazję obserwować niemal bez przeskoków czasowych kluczowy dla serialu romans. Joanne (Bell), lubiąca zabawę ateistka, prowadząca z siostrą, Morgan (Justine Lupe, "Sukcesja"), podcast "Nikt tego nie chce" o związkach i seksie, ma dość wchodzenia w relacje z toksycznymi typkami. Na imprezie poznaje uroczego Noaha i zanim zorientuje się, że pociągający i błyskotliwy przystojniak jest rabinem, wpada po uszy, na dodatek z wzajemnością. Noah właśnie zerwał z dziewczyną, czy raczej: samozwańczą narzeczoną, Rebeką (Emily Arlook "Grown-ish"), bo wiedział, że to nie jest prawdziwa miłość, natomiast przy Joanne od razu odkrywa, że jest zdolny do silnych emocji. Słowem: uzupełniają się świetnie i w trafiają na siebie w takim momencie życia, kiedy ona chce się trochę ustatkować, a on odkrywać, że życie nie musi być aż tak restrykcyjne i monotonne. Idealna sytuacja? A może serial próbuje nam to tylko wmówić?
Kluczowe dla sukcesu komedii romantycznej, nawet gdyby miała realizować najprostszy schemat (przy "Nikt tego nie chce" szybko widać, że nie ma co liczyć na jakieś zabawy konwencją jak w "Crazy Ex-Girlfriend" czy "You're the Worst"), jest uwierzenie w główną parę i kibicowanie jej. W kilku pierwszych (powiedzmy trzech, czterech odcinkach) serial Netfliksa to osiąga, nawet jeśli pewne jego mankamenty widać już wtedy. Pilot jest wręcz jak skondensowany, całkiem udany film o początkach romansu. Jednak im dalej, tym gorzej. Zwłaszcza że kiedy towarzyszenie Joanne i Noaha w każdej chwili poznawania się przechodzi w bardziej skokowe odhaczanie kolejnych punktów na liście nowego związku (pierwszy wspólny wyjazd, pierwsze spotkania z jej i jego paczką, poznawanie rodziców), ujawnia się mocniej to, że serial w deklaracjach sprzedaje nam wizję inną, niż widzimy na ekranie.
Nikt tego nie chce to komedia romantyczna z problemami
Podczas oglądania miałam dwa spore dysonanse, które nie pozwalały mi się w pełni zaangażować z ten serialowy romans. Po pierwsze, spora część problemów i rozterek pary wynika z powszechnego w "Nikt tego nie chce" przekonania, że Joanne jest zła, a Noah jest dobry. Tymczasem nie dostajemy przekonującego poparcia takiego punktu wyjścia, bo to, że kobieta lubi imprezować i mówi, co myśli, to frustrująca podstawa do potępienia.
Rabin tymczasem, chociaż potrafi perorować o wartościach, zachowuje się co najmniej wątpliwie wobec byłej partnerki (która nadal go kocha, podczas gdy on po latach związku porzuca ją dość lekko i najchętniej wymazałby ją z pamięci, gdyby rodzina nie wpędzała go w poczucie winy), ale też wobec Joanne, którą próbuje ukrywać przed ludźmi z synagogi, bo popsułaby mu opinię. To, co dzieje się w 5. odcinku, na obozie dla żydowskiej młodzieży, i jak szybko wszystko znów jest potem w porządku, miało chyba bawić i wzruszać, ale mnie raczej zirytowało. A to tylko jeden przykład.
Drugą wątpliwość mam wobec płynących z ekranu zapewnień, jaki to dojrzały związek. Wielokrotnie bohaterowie zachowują się jak para dzieciaków, co miałoby jeszcze sens, gdybyśmy faktycznie oglądali "Veronicę Mars" czy "Życie na fali", ale w serialu o mniej więcej czterdziestolatkach – zadziwia. Czy nowe związki czterdziestolatków nie mogą być pełne komunikacyjnych potknięć, manipulacji, szczeniackich problemów i licealnych intryg? Mogą, powstało sporo ciekawych seriali w tym duchu, ale problem widzę w przekonaniu "Nikt tego nie chce", że co do zasady pokazuje piękną, dorosłą miłość, a wszyscy, którzy mają jakieś "ale", muszą zostać pokonani.
Nikt tego nie chce – serialu nie ratują nawet Bell i Brody
Tymczasem sporo celnych spostrzeżeń o tym, jak związek – niekoniecznie na lepsze – zmienia Joanne, ma jej siostra, jedyna zresztą sensowna postać drugiego planu. Na jej wątpliwości serial stara się odpowiedzieć, ale za późno i zbyt powierzchownie. Podobnie jak na kluczowy przecież konflikt życia podporządkowanego religii i życia bez religii. Chociaż to teoretycznie podstawa całego serialu, "Nikt tego nie chce" czasem na zbyt długo ten wątek zostawia, skupiając się na innych, o wiele mniejszych trudnościach nowego związku. Gdy już do tego wraca, to premedytacją Noaha w "sprzedawaniu" Joanne judaizmu podkopuje chwilami wiarę publiki w fundamenty tego porozumienia dusz. Ewentualne, jeśli już o religii mowa, bawić ma nas robienie z Joanne ofiary losu, która może i na ogół wydaje się ogarniać, co dzieje się wokół, prowadzi też popularny i błyskotliwy podcast, ale chociaż w jednym z odcinków doceni żart ze "Skrzypka na dachu", to później nie będzie wiedzieć – nawet z popkultury – co znaczy szalom ani czym jest szabat.
W efekcie w drugiej połowie sezonu głównie chciałam, żeby siostry uciekły razem z tego serialu i dostały własny. Takie kalifornijskie "Broad City" dwóch przebojowych blondynek, których nikt nie weźmie za pracownice seksualne, bo mają odważniejsze ciuchy i lubią imprezować, zamiast siedzieć w synagodze i wychowywać synów na podporządkowanych mamusiom rabinów. Tym zajmuje się matka Noaha, którą gra na ogół wspaniała Tovah Feldshuh ("Crazy Ex-Girfriend"), ale z tak karykaturalnie napisanej roli nawet ona niewiele może wyciągnąć. Szwagierka Noaha, Esther (Jackie Tohn, "GLOW"), głównie zajmuje się nielubieniem Joanne i terroryzowaniem męża, Sashy (marnujący się tej roli Timothy Simons, "Veep"). Rodzice Joanne i Morgan z kolei zajmują się głównie tym, że ojciec (Michael Hitchcock, "Crazy Ex-Girfriend") jest gejem, a matka (Stephanie Faracy, "True Colors") dalej go kocha. Ojciec Noaha (Paul Ben-Victor, "The Wire") po prostu jest.
Brzmi to obcesowo, ale takie są te postaci – stworzone chyba tylko po to, żeby istniał drugi plan złożony z ludzi, którzy, jak w tytule, mogliby nie chcieć związku Joanne i Noah. Na dodatek ci ludzie dostają czasem sceny bez udziału głównej pary, własne miniprzygody, absolutnie zbędne. Urocze czy błyskotliwe momenty w serialu się trafiają, głównie w rozmowach Joanne z Morgan i pointach związkowych perypetii odcinka, ale trzeba się dla nich przemęczyć przez całą resztę. W efekcie ta z założenia romantyczna komedia jest niezbyt zabawna, bo jeśli w ogóle stara się być, to najczęściej jak w słabym tradycyjnym sitcomie. Ma w sobie za to elementy baśni o księżniczce i księciu, których chcą rozdzielić zła matka i zła była dziewczyna. Bo chyba tylko baśniowością można tłumaczyć jednowymiarowość większości zaangażowanych w sprawę postaci.
Nikt tego nie chce – czy warto oglądać serial Netfliksa?
Czy były momenty, kiedy mimo wszystko dawałam się tej produkcji uwieść? Tak, zwłaszcza na początku i zwłaszcza dzięki temu, że Bell i Brody potrafią zagrać uczucie nawet tak źle napisane. Kiedy jednak urok jej energii, z widmem Veroniki i Eleanor w tle, oraz jego spojrzeń w stylu Setha i Dave'a nieco powszednieje, wad serialu nie da się dłużej ignorować. A poza wszystkimi wymienionymi wyżej dodałabym jeszcze jedną – serial po prostu wydaje się sztuczny, wypreparowany, pozbawiony naturalności, która pozwalałaby przymknąć oko na mankamenty, bo dałaby szansę poczucia jakichś emocji, których przecież wymaga się od komedii romantycznej. Nie wystarczy zastosować kilku znanych chwytów gatunku, bo nawet jeśli widz przymuszony niejako znajomą konwencją do kibicowania głównej parze na chwilę ulegnie, to raczej szybko uświadomi sobie ten zniewalający mechanizm, uwolni się z jego mocy i przypomni sobie o problemach, jakie w tym związku widać.
W kontekście całego sezonu widma dawnych ról i lepszych seriali, chociaż mogą być motywacją do oglądania wbrew rozsądkowi, chyba jeszcze obniżają, już wątpliwą, przyjemność sensu. Epizodyczne role D'Arcy Carden ("Dobre Miejsce") i Ryana Hansena "Veronica Mars") wnoszą niewiele, ale przypominają, jak może być pięknie, gdy Bell gra w lepszych serialach. Podobnie udział Feldshuh czy grającego szefa Noaha Stephena Tobolowsky'ego ("One Day at a Time") przywodzi na myśl o wiele lepsze produkcje. Myśl, co z taką obsadą i punktem wyjścia mogliby zrobić Michael Schur, Amy Sherman-Palladino czy Stephen Falk (a filmowo choćby Richard Curtis, przy wszystkich zastrzeżeniach do tego, jak zestarzały się niektóre jego hity), często towarzyszyła mi podczas oglądania tej niespełnionej rom-comowej nadziei.
Foster zabrakło pomysłu na oryginalny serial i dystansu do inspiracji z własnego życia wziętych. Cóż, chyba wszyscy myślą, że właśnie ich love story jest wyjątkowe. I gdy w grę wchodzą imprezowiczka i rabin – może nawet jest, tylko trzeba umieć je opowiedzieć tak, żeby widzowie mogli tę wyjątkowość dostrzec. Jakimś cudem tu nie pomogły nawet odpowiedzialne za scenariusze kilku odcinków osoby pracujące wcześniej przy "30 Rock", "Arrested Development", "Hacks" czy "Tedzie Lasso".
Fraza "Nikt tego nie chce" mogła być ironicznym tytułem udanej komedii, tymczasem okazała się trafioną oceną. Poza osobami, które z uwielbiania dla Bell i/lub Brody'ego obejrzą z nimi wszystko, ludźmi kochającymi komedie romantyczne miłością, która wszystko znosi, lub tymi, którzy chcą, żeby cokolwiek leciało w tle, nie bardzo wiem, komu mogłabym polecać ten serial. Na pewno nie podobnym do mnie milenialsom i milenialskom zaczynającym jego oglądanie z nadzieją na odtworzenie w doroślejszym wariancie emocji towarzyszącym im przed telewizorem dwie dekady temu – bo wtedy poza zwykłym poczuciem nijakości tej produkcji dojdzie przykre rozczarowanie.