"Frasier" wrócił z 2. sezonem, a my sprawdzamy, czy jest choć trochę lepiej – recenzja nowych odcinków
Marta Wawrzyn
23 września 2024, 09:01
"Frasier" (Fot. Paramount+)
Nowy "Frasier" rok temu rzucił wyzwanie najwierniejszym nawet fanom, ale ci, którzy dotrwali do końca, otrzymali nagrodę w postaci powrotu Peri Gilpin. Jak wypada sezon 2 i czy jest choć trochę lepiej niż ostatnio? No cóż… i tak, i nie.
Nowy "Frasier" rok temu rzucił wyzwanie najwierniejszym nawet fanom, ale ci, którzy dotrwali do końca, otrzymali nagrodę w postaci powrotu Peri Gilpin. Jak wypada sezon 2 i czy jest choć trochę lepiej niż ostatnio? No cóż… i tak, i nie.
Powroty kultowych seriali po latach to zwykle raczej różne odcienie koszmaru niż powody do ekscytacji – nie inaczej było w przypadku sequela "Frasiera" z 2023 roku, który uczynił wielką krzywdę jednemu z najlepszych sitcomów w historii telewizji.
Będący finałem sezonu odcinek świąteczny z powrotem Peri Gilpin do roli Roz i zarazem do życia tytułowego bohatera okazał się jednak światełkiem w tunelu i pozwalał sądzić, że być może serial jakimś cudem złapie rytm i umiejętnie pogodzi stare z nowym. Po obejrzeniu przedpremierowo połowy 2. sezonu (czyli pięciu odcinków) mogę powiedzieć, że wiele się nie zmieniło. Nowy "Frasier" jak miewał, tak miewa przebłyski lepszej formy, a wizyty dawnych znajomych tradycyjnie pomagają ożywić ekran, ale wszystko znów zdominowała ta sama toporność, co w 1. sezonie.
Frasier sezon 2 – ten wątek wypada w serialu najlepiej
Kelsey Grammer – który jest nie tylko odtwórcą głównej roli, ale też producentem, pomysłodawcą powrotu serialu i generalnie człowiekiem, który zafundował nam cały ten horror po latach – podobno nie czyta recenzji, a być może powinien. Sequel "Frasiera" nie był bowiem ani wciąż nie jest przypadkiem beznadziejnym, ale wymaga głębszych zmian, które wskazywali dosłownie wszyscy krytycy w zeszłym roku. Zmian nie tak znów trudnych do przeprowadzenia, wyraźnie jednak widać, że i Grammer, i showrunnerzy nowej odsłony – Joe Cristalli i Chris Harris, którzy, przypominam, nie mieli za wiele wspólnego z oryginałem – postanowili dalej robić swoje, licząc, że w końcu zaskoczy. Nie zaskoczyło. Oglądanie "Frasiera" dalej polega na wypatrywaniu powrotów dawnych znajomych z Seattle i powstrzymywaniu się przed przewijaniem scen z ekipą z Bostonu – oprócz Alana (ponownie wspaniały Nicholas Lyndhurst).
Tak jak w 1. sezonie, Frasier i jego "nowy Niles" są najjaśniejszym punktem programu, nawet jeśli ich znajomość opiera się na niezbyt solidnych podstawach i budzi spore wątpliwości wśród wyznawców kanonu. Premiera 2. sezonu, odcinek o tytule "Ham", wychodzi tym zarzutom naprzeciw, budując całą historię początków przyjaźni obu panów i nadając jej większego znaczenia – niestety, to tylko pogłębia pytania o spójność fabularną, zwłaszcza o to, gdzie, u diabła, był Alan, kiedy Frasier spędził całe lata 80., przesiadując non stop w pewnej knajpie w Bostonie. Wiadomo, nikt wtedy nie planował powrotu postaci po 40 latach do Bostonu, ale ogląda się to po prostu dziwnie.
Pomijając jednak ten "drobiazg", Lyndhurst i Grammer dalej są razem fenomenalni, a ich przekomarzanki wciąż są jednym z nielicznych powodów, aby oglądać serial. Zwłaszcza kiedy wszystko wychodzi poza "przekomarzanki" i dowiadujemy się, jaką rolę odegrał Alan, kiedy Freddy (Jack Cutmore-Scott) postanowił zrezygnować ze studiów i zostać strażakiem. Slapstickowa historia z hiszpańską szynką, zestawiona z poważną historią o tym, jak powstaje rysa na przyjaźni obu bohaterów, nie wypada tak fatalnie (cóż, jaki serial, takie komplementy) i miewa błyskotliwe momenty jak z dawnego "Frasiera". Kultowy sitcom zawsze był najlepszy, kiedy łączył humor z emocjami i pokazywał ludzką stronę postaci. Tu dokładnie tak jest – i dla Frasiera, i dla Alana.
Tak samo zresztą skonstruowany jest odcinek 2, "Cyrano, Cyrano", gdzie – w duchu dawnego "Frasiera" – nasz psychiatra wplątuje się w historię miłosną Olivii (Toks Olagundoye) i Moose'a (Jimmy Dunn), aż w końcu pisze miłosne SMS-y sam do siebie, i to jeszcze Szekspirem. Czy to źle napisany odcinek? Pewnie nie, a i Grammer odstawia farsę niczym za swoich najlepszych czasów. Jedyny problem? Cała historia dotyczy dwójki bohaterów, którzy nie obchodzą dosłownie nikogo, a na dodatek serial odkręca na przestrzeni 20 minut coś, co zapowiadało się całkiem fajnie po zeszłorocznym odcinku świątecznym. Lepiej było już chyba ten wątek całkowicie porzucić. Jedyny plus odcinka to debiut Patricii Heaton ("Wszyscy kochają Raymonda") w roli barmanki imieniem Holly, która, miejmy nadzieję, jeszcze w tym sezonie do serialu powróci.
Frasier sezon 2 – świetny odcinek z Bebe i Rachel Bloom
No właśnie, skoro jesteśmy przy romansach Frasiera, walentynkowy odcinek pokazuje, że nawet jako 70-latek ten bohater wciąż nie ma szczęścia w miłości i wciąż spotykają go podobne historie, co 40, 30 i 20 lat temu. Nie wiem, jakie plany mają Grammer i spółka wobec Peri Gilpin – aktorka wraca w jednym z pięciu odcinków, które widziałam, ale akurat ten jej powrót niespecjalnie zapada w pamięć – jednak, podobnie jak wielu fanów, liczę, że serial zakończy się ich romansem. Coś, co dwie dekady temu wydawało się do nich nie pasować, dzisiaj jak najbardziej pasuje, jako że oboje są w zupełnie innym miejscu, a przy tym jest między nimi całe mnóstwo pozytywnych emocji. Grammer i Gilpin znów trzymają się za ręce, kiedy spotykają się ponownie, co każdy może interpretować po swojemu, ja jednak po cichu liczę na romans i happy end.
Stary "Frasier" był wieloma rzeczami jednocześnie – sitcomem rodzinnym, satyrą społeczną, komedią o miejscu pracy, ale miał też wyraźnie obecny pierwiastek słodko-gorzkiej, przewrotnej komedii romantycznej, której główny bohater za nic nie mógł spotkać "tej jedynej", pomimo ciągłych starań. Podobnie było zresztą z Roz, postacią, owszem, bardzo jak na lata 90. wyzwoloną seksualnie, feministyczną i otwartą na nowe doświadczenia, ale też najzwyczajniej w świecie poszukującą prawdziwej więzi z drugim człowiekiem. Z Frasierem ją miała w naturalny sposób, a pytanie, "czy to jest przyjaźń czy to jest kochanie", zawsze było w tej relacji obecne i nigdy nie uzyskaliśmy jednoznacznej odpowiedzi. Wtedy wydawało się to właściwym wyborem, teraz być może właściwy wybór mógłby być inny. Oczywiście w rękach sprawnych scenarzystów, bo że Grammer i Gilpin są w stanie razem zagrać wszystko, to jest raczej oczywiste.
Skoro przy kobietach życia Frasiera jesteśmy, moim zdecydowanym faworytem z połowy 2. sezonu, którą widziałam, jest odcinek 5, z gościnną rolą Harriet Sansom Harris jako Bebe, diaboliczną dawną agentką naszego bohatera. Podczas gdy większość odcinków trzeba było jakoś przemęczyć – tak, nawet ten z Roz – 20 minut z Bebe i jej dziwnie podobną do Frasiera córką, Phoebe (Rachel Bloom), płynie aż miło, prowadząc przez serię twistów w kierunku uroczo pokręconego finału. Prawie szkoda, że ten duet nie może zostać w serialu na stałe zamiast kompletnie nijakich głównych bohaterów.
Frasier sezon 2 – czekając na powrót do Seattle i KACL
No właśnie, główni bohaterowie nowego "Frasiera"… O ile wymienionego Freddy'ego na tym etapie wypada już chyba zaakceptować i przestać pytać, czemu ten aktor, a nie tamten, o tyle Olivia, Eve (Jess Salgueiro), a nawet David (Anders Keith) jak wypadali, tak wypadają blado, do tego stopnia, że uzasadnione staje się pytanie, czy w ogóle potrzebujemy ich w serialu. Przetasowanie w obsadzie, które sugerowano po 1. sezonie "Frasiera", niestety wciąż by się przydało, ponieważ nowe postacie jak były, tak są bladymi cieniami Nilesa (David Hyde Pierce), Daphne (Jane Leeves) i spółki.
Wciąż też brakuje w serialu elementu komedii o pracy – interakcje doktora Crane'a z jego radiowymi słuchaczami, granymi często zresztą przez wielkie gwiazdy, należały do najzabawniejszych momentów oryginalnego "Frasiera", szkoda więc, że zrezygnowano z pokazania nam zderzenia światów w postaci Frasiera ze studentami. Być może to kwestia budżetowa, niemniej – szkoda. Śmiem twierdzić, że studenci psychologii na Harvardzie stanowiliby ciekawszy dodatek do serialu niż koledzy Freddy'ego z remizy.
Z Frasierem Crane'em zawsze było tak, że potrzebował mocnego przeciwnika, potrafiącego w parę sekund obnażyć cały jego snobizm i bufonadę. W oryginalnej serii był to i Niles, i Roz, i Daphne, i Martin (nieodżałowany John Mahoney), każde na swój wyjątkowy sposób – ale kontaktem z Ziemią byli też dla głównego bohatera słuchacze radiowi. W nowym serialu kogoś jakby do tego kompletu brakuje. Brakuje też wątku uniwersytetu jako miejsca, gdzie mogłoby dziać się coś więcej niż ciągłe wycieczki do gabinetu Alana i z powrotem. Skoro już akcja dzieje się na uczelni, nie rozumiem, czemu nie wykorzystuje się jej potencjału. Zwłaszcza że seriali o kadrze naukowej praktycznie nie ma, podczas gdy strażacy wyskakują z co drugiej proceduralnej dramy.
Długo można by pisać o tym, co i jak dałoby się w nowym "Frasierze" poprawić, mając do dyspozycji te składniki, które już są obecne w serialu. Niestety, po obejrzeniu połowy 2. sezonu wciąż nie mam o produkcji Paramount+ najlepszego zdania. Jeśli Freddy i reszta nowych postaci była obliczona na przyciągnięcie młodej publiki, to nie było i nie ma na to szans. Serial utkwił w swojej demografii – gdzie najmłodszymi widzami są dzisiejsi czterdziestolatkowie – i Eve z Freddym nie mają szans tego zmienić, bo jest im bardzo daleko do Nilesa i Daphne. Jednocześnie starzy widzowie, tacy jak ja, chętnie by oglądali "Frasiera" bez tej nudnej młodzieży, być może więc to właśnie powinni zrobić twórcy – postawić na Roz, Bebe i kogo tylko z dawnej ekipy da się jeszcze ściągnąć.
To nie przypadek, że do zwiastuna 2. sezonu "Frasiera" trafiły fragmenty odcinka dziejącego się w Seattle, w którym nie tylko wrócimy do studia radiowego stacji KACL, ale też spotkamy po latach Bulldoga (Dan Butler) i Gila Chestertona (Edward Hibbert). Tego odcinka niestety w pierwszej piątce nie ma (to odcinek 8), ale pewnie nie pomylę się bardzo, jeśli powiem, że to jedna z tych rzeczy, na które warto czekać. Nostalgia to niebezpieczna i zwodnicza pigułka (patrz: "Watchmen"), która może sprawić, że jeszcze przez lata będziemy sponsorować emeryckie zachcianki Kelseya Grammera, który wrócił do grania Frasiera, bo nigdy nie przestał nim być. Ale skoro już wszyscy jej od czasu do czasu ulegamy, równie dobrze ekipa może przestać udawać, że w tym konkretnym powrocie chodzi o coś więcej – i po prostu iść na całość w uszczęśliwianiu dawnych fanów. Niech to uratują dawni aktorzy – innej opcji naprawdę już nie ma.