"Pingwin" jest jak "Rodzina Soprano" w uniwersum Batmana – recenzja serialu HBO z Colinem Farrellem
Karol Urbański
19 września 2024, 19:49
"Pingwin" (Fot. HBO)
W HBO i na platformie Max debiutuje wyczekiwany "Pingwin", spin-off filmu "Batman", w którym ponownie oglądamy Colina Farrella w roli kultowego złoczyńcy z komiksów. Czy nowy serial HBO sprostał oczekiwaniom?
W HBO i na platformie Max debiutuje wyczekiwany "Pingwin", spin-off filmu "Batman", w którym ponownie oglądamy Colina Farrella w roli kultowego złoczyńcy z komiksów. Czy nowy serial HBO sprostał oczekiwaniom?
Za każdym razem, gdy kinowy hit zostawia po sobie telewizyjny spin-off, w mojej głowie zapala się czerwona lampka – sygnał ostrzegawczy, że wielkie hollywoodzkie studio próbuje zrobić mnie w balona i sprzedać zapchajdziurę, która nie pozwoli zapomnieć, że "już niedługo" na dużym ekranie pojawi się sequel. Nie inaczej było w przypadku ogłoszenia serialu "Pingwin", spin-offu świetnego i tego "jeszcze bardziej realistycznego" "Batmana" z 2022 roku, w którym to strój nietoperza przywdział Robert Pattinson. Pierwszy odcinek wystarczył jednak, żebym posypał głowę popiołem. I zaprzyjaźnił się z panem Pingwinem.
Pingwin – o czym jest serial HBO? Jak ma się do Batmana?
Jak możecie pamiętać z filmu, kultowy przeciwnik człowieka nietoperza bynajmniej nie był centralną postacią historii. Pingwin (w którego zarówno wtedy, jak i teraz wciela się Colin Farrell schowany pod toną charakteryzacji) człapał sobie na obrzeżach fabuły, pracując dla ultrawpływowego gangstera Carmine'a Falcone'a (John Turturro) i nie dając o sobie zapomnieć – choćby z uwagi na rewelacyjny występ Irlandczyka. Kilka scen, które Oswald "Oz" Cobb dostał w "Batmanie", spodobało się ludziom z Warner Bros. na tyle, że postawili obdarować go rozszerzeniem wątku na przestrzeni ośmiu odcinków nowego serialu HBO (widziałem przedpremierowo wszystkie).
Pierwszy z nich, dostępny od jutra na HBO i platformie Max, zabiera nas do Gotham tuż po katastrofie spowodowanej w filmie przez Riddlera. Seria zamachów zrujnowała części miasta, pozbawiając życia i perspektyw wielu mieszkańców i destabilizując i tak już mocno widoczne nierówności społeczne. Zmiany dotknęły też kryminalnego półświatka metropolii, kiedy to po śmierci Falcone'a (w serialu gra go Mark Strong, "Temple") w branży wytworzyła się próżnia. Pingwin, wieloletni podwładny bossa rodziny, jest jednym z tych, którzy usiłują przejąć jego wpływy na mieście.
Pełen sprytu i ambicji Oz kombinuje nieźle, ale sprawy bardzo szybko bardzo się komplikują. Niefortunny zbieg okoliczności sprawia, że nad Pingwinem zaczynają latać sokoły – dzieci Falcone'a, które uważają, że scheda należy się właśnie im. O swoje szybko upomina się uzależniony od prochów Alberto (Michael Zegen, "Wspaniała pani Maisel"), tymczasem z zakładu Arkham (komiksowy odpowiednik psychiatryka, do którego trafiają obłąkani wrogowie Batmana) wychodzi Sofia (Cristin Milioti , "Jak poznałem waszą matkę"). I to przede wszystkim "córeczka tatusia" sprawi Pingwinowi najwięcej kłopotów.
Pingwin to serial gangsterski w uniwersum Batmana
Jak na dobrą opowieść gangsterską – bo tym właśnie jest "Pingwin" – przystało, główną osią fabuły jest budowa imperium kryminalnego. Droga na szczyt podziemia Gotham wiedzie jednak przez wertepy. Co prawda Batman w ogóle nie pojawia się w serialu (co słusznie sygnalizuje otwierająca scena, która z poziomu miasta znanego z filmu zabiera nas prosto do rynsztoka), ale Oz co rusz pakuje się w kłopoty. W wychodzeniu z nich obronną ręką pomaga mu Victor (Rhenzy Feliz, "Runaways"), jego osobisty kierowca/asystent/gość od brudnej roboty/dopisz brakujące.
Pokręcona relacja gangusa z nastolatkiem to bodaj najlepszy ze wszystkich sposobów, w jaki twórcy (showrunnerką serialu jest Lauren LeFranc, "Agenci T.A.R.C.Z.Y.") charakteryzują Oza. Nawet wybitnie ograna – i naprawdę wnikliwa – relacja tytułowego bohatera z popadającą w demencję matką (Deirdre O'Connell, "Peryferia") nie zapewnia takiego wglądu w ego Pingwina, jak jego więź z Victorem. Ta jest bowiem, jak sam Oz, na przemian przerażająca i urocza, a w dodatku służy za złożony portret antybohatera, któremu blisko do takich tuzów jak Tony Soprano czy Nucky Thompson z "Zakazanego imperium".
To ze wspomnianym protagonistą "Rodziny Soprano" łączy "Pingwina" najwięcej. Dający się lubić (przez większość czasu) i ograny z perfekcyjnym wyczuciem komediowym Farrella Oz jest komiksowym krewniakiem Tony'ego nie tylko z uwagi na wybór kariery. Schowany w cieniu adwersarz Batmana – podobnie jak James Gandolfini w kultowej kreacji – to ukształtowany przez traumę kompulsywny krętacz, który balansuje na granicy autoparodii i emanuje toksyczną energią machismo. Oglądając serial, z jednej strony nim gardzimy, a z drugiej kibicujemy – oczarowani sprytem i pełni współczucia. Tak tworzy się intrygujących bohaterów.
"Pingwin" stoi też wystarczająco pewnie na własnych łapach nogach, żeby wcale nie potrzebować w fabule Batmana. Dość powiedzieć, że jakiekolwiek wzmianki o mrocznym mścicielu Gotham ograniczają się wyłącznie do początku i końca opowieści. Sam serial – pomimo osadzenia we wciąż rozwijającym się uniwersum Matta Reevesa – nie wciska nam na siłę utartych komiksowych odniesień czy wcześniejszych wcieleń Pingwina. Angażująca historia broni się sama, a zarazem stanowi eleganckie wprowadzenie do drugiej części filmu. Tak mogłoby wyglądać niegdysiejsze "Gotham" stacji Fox, gdyby zrobiło je HBO.
Pingwin – czy warto oglądać serial HBO?
"Pingwin" to w tej samej mierze spadkobierca estetyki filmowego "Batmana" i charakteru pisma Reevesa, co serial, którzy tworzy swój własny wizerunek. Choć zarówno spin-off HBO, jak i film Warnera spowija mrok, poczucie beznadziei i opresyjny klimat Gotham, serial różni się od kinowego hitu przede wszystkim wydźwiękiem. Tam, gdzie obraz Reevesa nawiązywał do filmu noir, Pingwin przywołuje elementy kina gangsterskiego, począwszy od klasyków z lat 30. pokroju "Człowieka z blizną" i "Wroga publicznego nr 1", kończąc na wpływie pełnych przemocy "Chłopców z ferajny".
Klasowa opowieść o wielkich i maluczkich w Gotham idzie w parze z tym, co filmowa gangsterka ukochała sobie w ciągu dekad, czyli z przemocą właśnie. "Pingwin" to serial bardzo brutalny w porównaniu z "Batmanem", o czym zdołacie przekonać się już w debiutanckim odcinku. Trup ściele się gęsto, na różne sposoby i w różnych konfiguracjach. Gotham nie pyta o wiek, płeć czy status – oberwać może się każdemu, a atmosfera zagrożenia czai się za rogiem nawet pomimo lżejszego i niekiedy komediowego tonu.
W tym układzie doskonale odnajduje się Farrell jako Oswald, dla którego nominacje do wszelkich nagród telewizyjnych pozostają w tym momencie wyłącznie formalnością. Jego Pingwin miesza w sobie urok Tony'ego Soprano, szkaradność Harveya Weinsteina, a zarazem samoświadomą fantazję na temat wizerunku filmowego gangstera. Odtwórcy roli głównej nie ustępuje drugi plan, w szczególności onieśmielająca Millioti, której postać drastycznie zmienia się na przestrzeni odcinków, a także urzekający Feliz i O'Connell, których można uznać za prawdziwe odkrycia sezonu.
Pisząc o "Pingwinie", nie można nie wspomnieć o doskonałej pracy Mike'a Marino i jego ekipy charakteryzatorów, którzy nie tyle powtórzyli fenomenalny efekt z filmu, ile go usprawnili. Maska i kostium Farrella, które są godzinami nakładane przed wejściem na plan, tworzą kreację niemal w tym samym stopniu, co sam aktor. Ten z pewnością zapisze się w naszej pamięci na długo. Wyobraźnią fanów na lata może i zawładnął Danny DeVito, ale w tym momencie znalazł on sobie równie godnego przeciwnika. Pod koniec serialu zdążycie go znienawidzić.